Nazwałabym się Agnieszka, i jeszcze kilka miesięcy temu byłam pewna, iż wiem wszystko o życiu, małżeństwie i zdradzie. Ale jedna wizyta przewróciła moje myślenie do góry nogami. Teraz, gdy ból już trochę osłabł, chcę opowiedzieć, jak pojechałam do kochanki mojego męża, gotowa na wszystko… a wyszłam z tamtąd z czymś zupełnie innym.
Dwa miesiące temu mój mąż Marek odszedł. Po prostu spakował torbę i powiedział, iż nie wytrzyma już w atmosferze ciągłych pretensji. Byłam w szoku. Żyliśmy razem dziesięć lat, i choć między nami od dawna nie było ani namiętności, ani bliskości, nie sądziłam, iż odważy się odejść. A przede wszystkim — nie przyszło mi do głowy, iż odchodzi nie w pustkę, ale do innej kobiety.
Kiedy dowiedziałam się adresu tej Magdy — tak miała na imię — coś we mnie pękło. Byłam jak napięta struna. Serce waliło, ręce drżały. Pojechałam do jej domu na przedmieściach Nowego Sącza, wściekła, upokorzona, gotowa rzucić się na nią jak ostatnia jędza. Chciałam wyrzucić z siebie wszystko prosto w jej twarz. Odzyskać męża. Albo chociaż zrozumieć — dlaczego ona?
Drzwi otworzyła drobna kobieta około czterdziestki. Bez uśmiechu. Tylko zmęczenie w oczach i jakaś stłumiona smutność.
— Więc to ty… — rzuciłam od progu. — To ty zabrałaś mi męża?
— Jestem Magda — odparła spokojnie. — A Marek pojechał pomóc mojemu bratu przy dachu. Wróci jutro. Wejdź. Chcesz herbatę? A może mleko? Właśnie wydoiłam krowę.
Zakręciło mi się w głowie. Jechałam na wojnę, a tu proponują mi mleko! Weszłam i rozejrzałam się. W domu wszystko było schludnie, skromnie, ale z sercem. Zapach ziół, czysta pościel, na półkach książki, albumy, w kącie kosz z włóczką.
— Czym go kupiłaś? — spytałam ostro. — Rzucił miasto, mieszkanie, wygodę… dla tego?
— Zapytaj go. Przyszedł sam. Nie prosiłam go o to.
— Ach, nie prosiłaś?! — prawie krzyczałam. — A pewnie rzuciłaś mu się do nóg, gdy zobaczyłaś faceta z pensją, z samochodem…
Magda spojrzała na mnie ze smutkiem:
— Agnieszko, sama wychowałam dwójkę dzieci. Męża nie mam od lat. Umiem harować i nie tworzę sobie złudzeń. Ale umiem też szanować człowieka, którego kocham. Może to przyciągnęło Marka.
— On ci się tylko żalił na mnie! I ty to wykorzystałaś, żeby wejść między nas!
— Nie żalił się — odpowiedziała łagodnie. — Opowiadał. O tym, jak wracał do domu, a ty co wieczór przypominałaś mu, ile ci zawdzięcza. Jak zawstydzałaś go przed znajomymi, jak robiłaś sceny. A on chciał tylko spokoju. Chciał, żeby ktoś na niego czekał. Bez pretensji.
Zamilkłam. Zrobiło mi się dziwnie. W Magdzie nie było złości, ani udawanej goryczy. Tylko szczerość.
— Ty też jesteś zmęczona, Agnieszko — ciągnęła. — Masz w sobie żal i ból. Ale nie kłóćmy się. jeżeli on zechce odejść — nie zatrzymam go. Nie trzymam go na siłę. U nas jest po prostu… spokój.
Po raz pierwszy od wielu miesięcy nie wiedziałam, co powiedzieć. Usiadłam przy stole i zaczęłyśmy pić herbatę. Postawiła przede mną placek, przyniosła miód, domowy ser.
A potem zaproponowała:
— Zostań na noc. Już ciemno. A do rozmowy mamy jeszcze sporo.
Zostałam. Tej nocy prawie nie spałam. W głowie wirowały mi słowa Magdy, wspomnienia kłótni z Markiem, tego, jak zwalałam na niego swoją frustrację, jak krzyczałam, oskarżałam, użalałam się nad sobą… a nie widziałam, iż on przy mnie gasnie.
Rano wstałam cicho i zostawiłam jej kartkę:
„Magdo, przyjechałam do ciebie jak do wroga. A wyjeżdżam — z szacunkiem. Dzięki, iż nie upokorzyłaś mnie, nie nakrzyczałaś, nie wyrzuciłaś. jeżeli los da ci szansę na szczęście — wykorzystaj ją. A jeżeli będziesz w Nowym Sączu — wpadnij. Choćby na herbatę.”
Wyszłam. Bez awantur. Bez krzyków.
Marek nie wrócił. Ale ja już nie chciałam go odzyskiwać. Teraz już wiedziałam: gdy ktoś odchodzi — to znaczy, iż było mu źle. A jeżeli ktoś dał mu ciepło, którego ja nie potrafiłam — niech będzie szczęśliwy.
A przede mną wciąż jest całe życie…