Spółdzielnia empatii

filmweb.pl 3 tygodni temu
Zdjęcie: plakat


Swego czasu Paweł Demirski i Monika Strzępka, tworzący dramaturgiczno-reżyserski tandem, należeli do najbardziej prominentnych osobowości polskiego teatru. W 2016 roku, w apogeum nierozerwalnie wówczas wspólnej kariery zrealizowali choćby ośmioodcinkowy serial "Artyści", tragikomiczną i groteskową wiwisekcję scenicznego środowiska z plejadą barwnych postaci. Demirski i Strzępka znakomicie odnaleźli się w ekranowej rzeczywistości, sprawnie implementując sprawdzone na deskach teatru mechanizmy – on napisał, ona wyreżyserowała, obsadę tworzyli zaś głównie aktorzy, z którymi duet wcześniej wielokrotnie współpracował. Rezultat? Jeden z najlepszych polskich seriali ostatnich lat. Nic więc dziwnego, iż gdy po półtorej dekady ich zawodowe ścieżki się rozeszły, odbiło się to szerokim echem w całym świecie kulturalnym. Strzępce na nowej drodze kariery, delikatnie mówiąc, noga się powinęła. Czy Demirski również spadł z rowerka?

  • Viaplay
  • Karolina Grabowska

Na szczęście nie. Jego pierwszy solowy projekt po twórczej reformie, ośmioodcinkowy "Udar", to serial udany, atrakcyjny, lekko zgryźliwy, ale z sercem na dłoni, choć, prawdę mówiąc, daleko mu do maestrii "Artystów". Mam jednak wrażenie, iż to raczej wina luźniejszej struktury i formuły wielkomiejskiego dramedy – w przeciwieństwie do ograniczonych przestrzenią teatru i jednorodnego wątku "Artystów" – niż nieobecności Strzępki. Demirski jak zwykle odpowiadał za scenariusz i dialogi, wyreżyserował też pilotażowy oraz finałowy odcinek (pozostałe poprowadził Rafał Skalski wspólnie z Antonio Galdamezem), przez co z czystym sumieniem można nazwać go głównym twórcą "Udaru". Dogłębną demirskość serialu zdradza zresztą konstelacja głównych postaci. Historia tylko pozornie – co niesie plusy i minusy – ma głównego bohatera, Jacka, granego przez Jacka Poniedziałka. Już od drugiego odcinka jest jasne, iż autora interesują w równym stopniu ludzie pozostający w orbicie protagonisty, a przede wszystkim wspólnota, jaką zaczynają tworzyć. Strukturalnie wszystko spaja tytułowy kryzys zdrowotny Jacka, implikując kolejne działania bohaterów, ale niemal z każdego odcinka nieustannie przeziera dążenie Demirskiego do proporcji ensomble, do scen zbiorowych, do tego, by każdy mógł w równym stopniu opowiedzieć swoją historię – trochę jak w jego scenicznym "Triumfie woli" (2016), ocalającym manifeście optymizmu wygłaszanym przez grupę rozbitków.

Jednym z takich rozbitków jest zresztą Jacek, dobiegający sześćdziesiątki warszawski bon vivant, gej, telewizyjna osobowość kulinarna i osobowość narcystyczna. Przebyty udar odgradza grubą kreską jego dotychczasowe życie, odsłania zarówno zmierzch jego kariery, jak i rozległe kłopoty zdrowotne. Zmusza go też do zależności od bliskich, którzy tacy bliscy i skorzy do pomocy z początku wcale się nie wydają. Każdy bowiem nieco zjechał z życiowego toru i może mieć jakieś pretensje do swojego obecnego położenia na planszy doczesności. Mamy więc młodszych od Jacka o pokolenie przyjaciół – małżeństwo w kryzysie, Martę i Krzyśka, dla których ratunkiem albo plastrem miała być przeprowadzka na rok do Tajlandii, odwołana z powodu tytułowego udaru. Mira, ich nastoletnie dziecko, odkrywa właśnie swoją transpłciowość, nawiązując nić porozumienia z Ingą, empatyczną rehabilitantką Jacka. Ona z kolei wpada w oko poczciwemu Benkowi, właścicielowi food trucka, pracującemu okazjonalnie z bohaterem Poniedziałka. Mamy też zagubionych milenialsów – życzliwego geja i samotną matkę, czyli asystenta i agentkę Jacka. No i wisienka na torcie – grana z cudownym manieryzmem przez Ewę Skibińską Teresa, członkini zarządu stacji telewizyjnej, kobieta sukcesu epoki transformacji, bogata, oderwana od rzeczywistości boomerka i wysoko funkcjonująca alkoholiczka. Wielkomiejski, lewacki gabinet osobliwości rodem z "Ości" Ignacego Karpowicza.


  • Viaplay
  • Karolina Grabowska

Z początku wydaje się, iż przynajmniej część tego osobliwego grona, chcąc nie chcąc orbitująca wokół Jacka, wobec naruszenia statusu quo stara się przede wszystkim zabezpieczyć własny dobrobyt, nie oglądając się na innych. Po pierwszych dwóch odcinkach można wręcz odnieść wrażenie, iż prawie każdy jest w tym świecie – niezależnie od wieku i statusu – autodestrukcyjnym wrakiem i osobą niebudzącą sympatii. Ale serial dość łagodnie transformuje nam ich ogląd, oswaja, zwraca ku sobie, uruchamiając maszynę empatii. Tyleż w tym zasługi znakomicie napisanych i swobodnie brzmiących dialogów Demirskiego, co najwyższej jakości zespołowego aktorstwa. Marta Nieradkiewicz i Monika Frajczyk są ją zawsze genialne, Jan Sobolewski to komediowa rakieta, a złoty Konrad Eleryk wyrasta na jedną z czołowych gwiazd dekady. Ewę Skibińską już pochwaliłem. Wprawdzie nie do końca podoba mi się jakiś posmak romantyzowania alkoholizmu w rysie jej postaci, ale to, jak zniuansowaną i barwną postać stworzyła, zasługuje na nagrody. Podobało mi się również, jak z każdym kolejnym odcinkiem wzrasta istotność granej przez nią Teresy, która zaczyna promieniować – dysfunkcyjnym, ale jednak – domowym, matczynym wręcz ciepłem, otwierając się na wspólnotowość.

Nie zapominajmy jednak o głównym bohaterze. Jacek Poniedziałek z adekwatną sobie precyzją konstruuje ekranowego Jacka. Jest w tym jednak zaskakująco subtelny jak na potencjał roli. I bardzo dobrze. To występ daleki od aktorskiej szarży na wysokim C, przez co po pierwsze, okazjonalne, spektakularne brawury działają lepiej i docierają głębiej, a po drugie, rymuje się to z fabularną lekcją pokory, którą dostaje od życia Jacek. Zaraz po udarze jest bowiem zdany na opiekę innych, przy czym nie wykazuje się klasą i empatią, potem jednak stara się ich sobie zjednać, ale nie w jakimś egoistycznym geście zadośćuczynienia, tylko zbudowania prawdziwej, sieciowej więzi. Finał jest naprawdę ocalający – w sam raz na seans w okolicach Gwiazdki.

  • Viaplay

Akcja zresztą rozgrywa się podczas niekończącego się, bezśnieżnego i szarego przedzimia. Twórcom bardzo dobrze udało się uchwycić specyficzny klimat listopadowo-grudniowej Warszawy, dalekiej od pocztówkowych wizji choćby z "Listów do M." Nieprzyjemną aurę i szorstkość miejskiej dżungli podkreśla paleta barwna kolejnych ujęć – na zewnątrz niemal zawsze w tonach chłodnych błękitów, we wnętrzach z ciepły światłem, drewnem, roślinami i nieprzesadnie retro designem.

Miejskość "Udaru" jest też zapisana w jego rytmie i filmowej formie. Słowem – to serial bardzo dynamiczny, oparty na niekiedy szaleńczym tempie montażu i bardzo nadpobudliwym oku kamery. Ilość zoomów, zmian ostrości w ramach ujęcia, gwałtownych ruchów punktu widzenia, niecodziennych perspektyw, a także cięć i montażowych ornamentów przewyższa chyba choćby te w pierwszym sezonie "The Bear". I choć nie przeszkadzał mi tu ów agresywny styl opowiadania obrazem, niekiedy miałem wrażenie przesytu i przebodźcowania, jak gdyby twórca – człowiek słowa i teatru – nieco za bardzo zachłysnął się możliwościami języka ekranu.

  • Viaplay
  • Karolina Grabowska

Ostatecznie "Udar" wypada naprawdę dobrze i z pewnością nie jest dziełem zapatrzonym w swoją imponującą formę. To przede wszystkim opowieść o ludziach posttransformacyjnej Polski czy raczej Warszawy – krytyczna wobec nierówności społecznych, choć skupiona na dość jednorodnej bańce zasysającej zarówno beneficjentów późnego kapitalizmu, jak i młodych prekariuszy. Jednak to właśnie w tej bańce, odgradzając się od nieprzyjaznego i trudnego do życia wielkiego miasta, zrodzi się nieoczekiwane porozumienie i wytchnienie. Triumf empatii.
Idź do oryginalnego materiału