Spokojnie przed sezonem

kulturaupodstaw.pl 1 rok temu
Zdjęcie: fot. B. Seifert


Reportaże audio w Zamku

Miesiąc zacząłem od Audionomia 2023. Człowiek – dźwięk – opowieść, czyli, jak głosi pełna nazwa: Ogólnopolskiej Konferencji Reportażu Dźwiękowego i konkursu Audionomia Award. Pierwszego dnia dość gwałtownie zorientowałem się, iż wydarzenie nie jest kierowane do mnie, bo ja poszukuję innego sposobu opowiadania. Takiego rozumianego szerzej niż snucie mniej lub bardziej, ale jednak linearnej historii, w której przewodnikiem jest głos bohatera lub bohaterki zaświadczający o „prawdziwości” tej opowieści i mający wywołać reakcję emocjonalną. Odpuściłem więc drugi dzień, w tym galę wręczenia nagród, którą uświetniał koncert Dagadany (niestety! dlaczego – o tym zaraz). Dla porządku wymienię nagrodzonych, bo to przecież ważna inicjatywa: Krzysztof Tubilewicz z Radia 357 został wyróżniony nagrodą specjalną Nadzieja Audionomii za reportaż „Historia pewnego spaceru. David Bowie w Warszawie”, dwie nagrody przypadły reportażowi „Nikifor z Trójkąta”: Maciej Kubera otrzymał Nagrodę Audionomia Sound Design, a autorka Magdalena Skawińska (Studio Reportażu i Dokumentu PR) dostała Nagrodę Główną. Na konferencję wróciłem trzeciego dnia, co przywołało na myśl czasy studenckie, kiedy to rano szło się na wykład, choć z tą różnicą, iż była to niedziela. Ekscentryczny koncept rozpoczynania o 9:20 związany był ponoć z tym, iż goście z innych miast chcieli mieć czas na powrót. Rozumiem, jednak z drugiej strony te dwa wydarzenia udałoby się chyba zmieścić gdzieś podczas poprzednich dwóch dni… Tak czy inaczej rozmowa Magdaleny Świerszczyńskiej-Dolot z Tomaszem Misiakiem o słuchaniu była ciekawa, a prezentacja Eleanor McDowall o radiu i ciele choćby ciekawsza. Zaprezentowała między innymi fragment swojego fascynującego słuchowiska „Inventions in Sound”.

Inventions In Sound from Falling Tree on Vimeo.

Wierzbięcice 30

Na koncert Dagadany nie poszedłem, bo wybrałem (czyli jednak już się zaczynają te dylematy!) wydarzenie mniejszego kalibru, ale rozgrywające się w nietypowej lokalizacji, co zawsze dla mnie jest walorem. Muzyka w studni to cykl koncertów z muzyką barokową odbywający się od kilku lat na wildeckich podwórkach, które na szczęście pod względem akustycznym okazują się nie być studniami. Tym razem gościliśmy na niezwykle zadbanym podwórku kamienicy pod adresem Wierzbięcice 30.

fot. B. Seifert

Cudowne jest to wpisanie muzyki w otoczenie, kiedy wykonawczyni opowiada, iż rozmawiała przed koncertem z jedną z mieszkanek, która ma tutaj pracownię hafciarską, kiedy mieszkańcy słuchają ze swoich balkonów, a tej domowej atmosfery dopełnia częstowanie ciastem. No i oczywiście muzyka, kiedyś wykonywana na salonach, w kameralnym gronie, znakomicie sprawdzająca się właśnie w takim bliskim odbiorze, a nie słuchana z oddalenia.

Duet viol da gamba JKM Ensemble zagrał utwory Karla Friedricha Abla, Tobiasa Hume’a, Johannesa Schencka, Monsieur de Sainte-Colombe i Josepha Bodina de Boismortiera, interesująco uzupełniając muzykę opowieściami. Piękny wieczór – tym bardziej żałuję, iż nie mogłem następnego dnia dotrzeć na Fabryczną, gdzie Oboeband Poznań grał między innymi Bacha i Lully’ego; z wiarygodnych źródeł słyszałem, iż było dobrze.

Pod Zegarem

W zupełnie inne przestrzenie przenieśliśmy się podczas PEJZAŻU (…when meadow, grove, and stream…), który rozgrywał się w zamkowej Sali pod Zegarem w ramach cyklu Moja Muzyka. Pomysłodawca przedsięwzięcia tak je zapowiadał: „to realizacja interdyscyplinarna, składająca się z sound artu, instalacji, śpiewu, performansu i poezji, która krzyżuje różne doświadczenia kontemplacji krajobrazu i bycia w krajobrazie. Punktem wyjścia jest pejzaż, jako gatunek malarski – kojące, realistyczne i akademickie reprezentacje natury, romantyczne i ekspresjonistyczne projekcje niespokojnych stanów świadomości na otoczenie czy katastroficzne i postapokaliptyczne wizje zdegradowanej planety. Tytuł projektu to fragment pierwszego wersu ody Williama Wordswortha („Przeczucia nieśmiertelności czerpane ze wspomnień o wczesnym dzieciństwie”), jednego z kilkunastu poematów, których fragmenty, zapisane w formie graficznej partytury, stanowią podstawę dla częściowo improwizowanych partii wokalnych. Instalacja, konceptualnie ujmująca w ramę wycinek krajobrazu, inspirowana dramaturgią Gertrudy Stein i jej ideą landscape play, zawiera w sobie potencjalne historie, które można odczytać, choć nikt ich nie opowiada. Całość spaja czterokanałowa kompozycja z nakładających się na siebie pejzaży akustycznych –nagrań terenowych (field recordings), które atakują afabularną, nielinearną symultanicznością zapisanych w dźwiękach zdarzeń, dziejących się w przestrzeni”. Nagrania terenowe były intrygująco wykorzystane, stanowiły często element swoistej scenografii, z którego można było wyciągać wskazówki co do akcji. Często były to odgłosy natury, ale nie zawsze, zdarzały się też mocne dźwięki maszynowe, z którymi śpiewająca Maria Antkowiak-Świątek musiała walczyć o słyszalność. W toku utworu przeszliśmy też jakby przyspieszoną historię relacji z pejzażem: od jego romantycznego opiewania, przez masową turystykę, która przyczynia się do jego degradacji, przez śledztwo, kiedy ziemia staje się zbiorem poszlak (czyżby w sprawie o jej niszczenie?), po śmierć na łonie natury (wcale nie romantyczną). Poruszające.

Pawilon

Jeden moment przypomniał mi się następnego dnia w Pawilonie, gdzie na zaproszenie LAS-u grał duet Prison Religion. Panowie wparowali na salę w mundurach policyjnych i świecili po publiczności latarkami, może choćby takiej samej używała śpiewaczka w PEJZAŻU do swojego śledztwa. To był sprytny zabieg, zwłaszcza w połączeniu z umieszczeniem stołu ze sprzętem na środku sali, przez co publiczność otaczała grających, a oni byli blisko, z czego korzystali. Jednak to na dłuższą metę nie wystarczyło, bo czegoś zabrakło w muzyce. Ich granie to hip-hop ze świadomością, iż po tym co zrobili Death Grips i clipping., można iść dalej, choć równie zasadnie można by argumentować, iż do tego miejsca doprowadziły ich eksperymenty z ekstremalnym metalem, bo rapu jako takiego nie było tam zbyt wiele. Oczywiście zmasowany atak hałasu na początku robił wrażenie, ale z czasem zaczął nużyć – w tym szlamie zabrakło czegoś namacalnego, czego można by się uchwycić. Koncert niby się skończył, ale panowie od razu puścili jakąś muzykę, trudno stwierdzić, czy swoją, czy czyjąś, czy miał to być after (którego nikt się nie domagał)? Dla mnie i tak już było za dużo, więc wyszedłem.

Instytut w kontenerze

Na ostatni prawdopodobnie koncert plenerowy wybrałem się już jesienią, na Strzeszyn Grecki. Po raz kolejny wylądował tam Mobilny Instytut Kultury, czyli kontener przystosowany do pomieszczenia różnorodnych wydarzeń artystycznych. Na zakończenie sezonu wystąpił Kacper Krupa, czemu towarzyszyły wizualizacje Fryderyka Szulgita, jego kolegi z zespołu Siema Ziemia, który zresztą zagrał tu w zeszłym roku. Zapowiadało się dobrze, choć o godzinie rozpoczęcia artysta zdawał się kończyć próbę, ale to aż tak nie przeszkadzało, gdy można się było oddać lenistwu na leżakach. Przeszkadzały za to odgłosy z pobliskiego skate-parku, które szczęśliwie skończyły się wraz z zapowiedzią. Zastanawiałem się, czy ten koniec nastąpił spontanicznie i był wyrazem zainteresowania (bowiem skejci nigdzie sobie nie poszli), czy też był wynikiem negocjacji. Mniejsza z tym, bo już otaczają nas saksofonowo-elektroniczne pejzaże, całkiem ciekawe, choć szkoda, iż instrument cały czas jest słyszany z pogłosem i echami. Trochę to już zużyty chwyt. Po kilku utworach elektro-akustycznych swój czas dostaje saksofon solo. Niestety jest to też czas powrotu deskorolki, tym razem w towarzystwie hulajnóg i piłki do kosza. To wszystko wraz ze wzmagającym się chłodem (choć artysta chwalił ów „letni dzień”) sprawia, iż myślę o oddaleniu się. Szkoda, bo z chęcią oddaliłbym się tam, gdzie Krupa chciał mnie zabrać swoją muzyką.

Idź do oryginalnego materiału