Spalone nadzieje – recenzja filmu „Niech płonie”

filmawka.pl 1 rok temu

Zaczyna się od malowniczej kompozycji: kilka kobiet ugniata ciasto w chatce, za którą płomienie trawią strzechy sąsiedniego domostwa. Choć pożar od razu przyciąga uwagę widza, bohaterki nie wydają się nijak zaabsorbowane widokiem. Ot, noc jak każda inna: żony pełnią rolę posłusznych gospodyń, nie odwracając wzroku od pracy nadającej sens ich życiu, podczas gdy mężowie obracają w popiół dobytek lokalnej społeczności. W Niech płonie, pierwszym filmie reżysera po dekadzie przerwy, Bui Thac Chuyęn uważnie przygląda się międzyludzkim dychotomiom. Nie ucieka przy tym do łatwej publicystyki, ale — korzystając z najszlachetniejszych środków slow cinema — snuje poemat o destrukcyjnej sile tradycji, życiowym niespełnieniu, nierównej walce z naturą oraz uczuciu porwanym przez prąd rzecznych strumieni.

W wiosce Thom Rom na południowym wybrzeżu Wietnamu grupa mieszkańców prowadzi pozornie spokojne życie. A jednak coś sprawia, iż bohaterowie oddalają się od siebie, kierowani resentymentem i sumą tłumionych afektów. Na przestrzeni dwugodzinnego metrażu widz poznaje losy trzech kobiet uwikłanych w sidła konserwatywnych zwyczajów, które nakazują im do reszty podporządkować się woli partnera. Duong (Le Cong Hoang) tkwi w kleszczach małżeństwa z Hau (Bao Ngoc Doling), od lat zakochanego bez wzajemności w Nhan (Phuong Anh Dao), żonie miejscowego garncarza. Na boku owego trójkąta miłosnego przebywa Loan (Ngo Pham Hanh Thuy), wciąż nosząca w sobie traumę gwałtu z dzieciństwa. Jej napastnik po wielu latach właśnie wyszedł z więzienia i wraca do wioski, przybrawszy szatę mnicha. Tragizm położenia wszystkich polega na tym, iż w małej miejscowości trudno o jakiekolwiek tajemnice; ścieżki postaci nieustannie się przecinają, co uniemożliwia zagojenie dawnych urazów.

Nie ma wątpliwości, iż aktywne role w portretowanym przez Buia świecie jako jedyne pełnią kobiety. Reżyser wykorzystuje kontrast między czynną a bierną częścią mieszkańców wioski, by subtelnie prowadzić namysł nad dysfunkcjami patriarchalnego porządku. Małżeństwa nie zawiązują się tu z porywów serca, ale przymusu sprostania zewnętrznym oczekiwaniom. Schemat jest prosty: najpierw small talk przy drinku, chwilę później beznamiętny seks na łódce, następnie ciąża i namowy do ożenku „bo wypada”. Bohaterki, z których trzy poznajemy bliżej, o własnych siłach próbują wiązać koniec z końcem: samotnie wychowują potomstwo, pracują, gotują, zajmują się ziemią i domem. W ich wiecznie zapracowanych dłoniach spoczywa ogół codziennych rytuałów, podtrzymujących coraz wątlejszy puls lokalnej społeczności. Pozostawione bez niczyjej pomocy, nie tylko pokornie spełniają narzucone im obowiązki, ale biorą na siebie także odpowiedzialność za wszelkie nieszczęścia. Wystarczy spojrzeć na postać Nhan, która obarcza się winą zarówno za śmierć kilkuletniej córki w wypadku, jak i tajemniczą przemianę męża. Dlaczego nagle zaczął ukrywać się przed własną rodziną? Co doprowadziło go do kompletnego szaleństwa? Odpowiedzi każdy poszukuje między wierszami starych reguł: tam, gdzie nie sposób wskazać winnego, najlepiej ukarać samą siebie.

Niech płonie / Materiały prasowe Pięć Smaków

Mężczyźni wyrażają świadomość swojego uprzywilejowania w wielokierunkowej rezygnacji. Bez zastanowienia zrzucają ciężar rodzicielstwa na partnerki, samemu dystansując się lub izolując w pasywnym bezwładzie. Choć dzień za dniem spędzają z dala od domu, ani myślą o pracy. Godziny mijają im na tułaczce po okolicy, upijaniu się w samotności czy oddawaniu bezowocnym modłom. Resztki zaangażowania wykazują przeważnie wtedy, gdy na reakcję jest już za późno, a kolejna tragedia na chwilę wybudzi wioskę z letargu. „Nie robisz nic pożytecznego. Ludzie toną. Pomożesz im, czytając sutrę pokuty?” — pyta drwiąco jeden mnich drugiego. Cóż, zmiany najpierw trzeba chcieć — tu niemal każdy zdaje się już pogodzony z trwaniem w egzystencjalnym impasie. Ostatecznym krzykiem bezsilności jest działanie jednego z bohaterów, czerpiącego niezdrową przyjemność z kontaktu z ogniem. Zmęczony i znużony brakiem perspektyw, najpierw podpala własne przedramię, by niedługo zamienić okoliczne posiadłości w pochodnie.

Nawet jeżeli między bohaterami kiedyś mogło tlić się uczucie, Bui portretuje je w stanie późnego rozkładu. Wszelkie zażyłości są tu już tylko dogasającym płomieniem, który w znaczeniu dosłownym próbuje ponownie wzniecać Tam, puszczając z dymem kolejne domy. Choć reżyser nie podaje żadnych interpretacyjnych tropów na tacy, a jedynie z każdym krokiem multiplikuje niewiadome, piromańskie zapędy mężczyzny wyglądają na desperacką próbę wybudzenia lokalnej społeczności z marazmu. Przede wszystkim zaś mogą być manifestem niezgody czy rozczarowania wynikłych ze zduszenia konserwatywnym podziałem ról, skazującym na klęskę każdy związek. Dawne miłostki przybierają postać zobojętnienia lub zazdrości, osadzających się niczym świerzbiący osad na życiu postaci. Resentymenty niszczą je od środka, skazując na ciągłe poczucie niespełnienia i bezradności wobec własnego losu. Ostatecznie każdy daje się ponieść tajemniczej złej opatrzności, która odbiera mieszkańcom nie tylko resztki mocy sprawczej, ale również nadzieję na odzyskanie emocjonalnej równowagi.

Fatum materializuje się w naturalnym otoczeniu, będącym adekwatnie osobnym bohaterem filmu. Przyroda nie stanowi jedynie anonimowego tła dla ludzkich bolączek — wręcz przeciwnie: jej mistyczny charakter wyznacza rytm życia mieszkańców wioski, na przemian pomagając im lub karząc za błędy. Podobnie synchronicznym tropem przebiega narracja, leniwa na wzór spokojnego nurtu w delcie Mekongu. Związek człowieka z naturą jest tu o tyle nieoczywisty, iż ta zdaje się reagować na jego stan wewnętrzny. Powołuje do życia pełny przekrój zjawisk w odpowiedzi na dane działania i emocje, wchodzi z nimi w dialog, ale jednocześnie niczego nie ułatwia. Tak jak sztucznie wykreowane konwencje społeczne, wymusza na postaciach bezkompromisowe dostosowanie do jej praw, nigdy nie dając się ujarzmić. Raz bywa współczującym towarzyszem, czasem bezpieczną kryjówką, a kiedy indziej beznadziejnym więzieniem, surową wyrocznią, źródłem nieszczęść i katastrof, zamykającym miejscową ludność w klinczu chronicznej rozpaczy.

Niech płonie / Materiały prasowe Pięć Smaków

Bui nie spieszy się z zawiązywaniem fabularnych sensów. Niech płonie opiera swoją siłę na narracyjnych niedopowiedzeniach, które, choć z początku mogą odrzucić stopniem wymagań względem odbiorcy, z czasem fundują miejsce czemuś o wiele głębszemu. Szczątkowa historia służy zaledwie jako pretekst, a dramaturgiczny potencjał wydarzeń zostaje zredukowany do minimum. Liczy się przede wszystkim poetycka aura i nastrojowa melancholia, dzięki którym doświadczenie seansu zmienia się w niemal hipnotyczną kontemplację. W centrum zainteresowania twórcy stoi powolne rozkładanie zjawiska atrofii uczuć na czynniki pierwsze, przy jednoczesnym wskazywaniu analogii między presją społeczeństwa a pierwotną siłą żywiołów. Kontrast na linii świata wewnętrznego i zewnętrznego spaja fascynacja elementem przeznaczenia, które okrywa realia mgiełką niesamowitości. Temat miłosnego obumierania skutecznie przedłużają rozwiązania stylistyczne, dobrane z unikalnym wyczuciem języka filmu. Przygaszone, wypłowiałe kadry budują atmosferę zgorzknienia i rozpadu, długie ujęcia pomagają należycie zbliżyć się do bohaterów, a oszczędna muzyka Ton That Ana wprowadza widza w stan niepokoju i żałobnej refleksji.

„Jeśli odejdę, kto zbuduje mu nowy dom do spalenia?” — zastanawia się bohaterka. To jedno zdanie jak w soczewce skupia wachlarz uczuciowych paradoksów, które reżyser odmienia w swoim filmie przez przypadki. Jego postaciami rządzą apatia i poczucie niemocy, intensywnie oddziałujące na ducha wioski. Ta sprawia wrażenie zawieszonej w niebycie, jakby uśpionej na skutek ludzkiego bezczynu, a rozpalonej nieprzepracowanym resentymentem. Bui przywraca odrzuconym kobietom zrozumienie, ale nie demonizuje przy tym ich partnerów. Stara się raczej ukazać, iż wszyscy są ofiarami systemowych uwarunkowań. Takie podejście pozwala mu, po czterech pełnometrażowych dziełach, wykazać pełnię swoich artystycznych możliwości. Udowadnia tym samym, iż mimo niespiesznie rozwijanej filmografii wyrasta na jednego z najbardziej uwrażliwionych wietnamskich twórców.

Korekta: Irena Kołtun
Idź do oryginalnego materiału