Nihil novi?
Odnoszę wrażenie, iż poprzedni krążek "Imperial" był dopiero co, choć po drodze był jeszcze długo wyczekiwany koncert Soen w gdańskim Drizzly Grizzly i koncertowy, akustyczny album "Atlantis". Jednak od ich piątego albumu minęły już dokładnie dwa lata, więc panowie postanowili, iż najwyższy czas wydać nowy materiał. Ponownie też są konsekwentni w intrygowaniu grafiką okładkową i choćby jeśli, najnowsza do najciekawszych, ani najlepszych moim zdaniem nie należy, to zdecydowanie przyciąga uwagę. Tym razem na czarnym tle, będącym jakby powtórzeniem poprzedniej z "Imperial" znalazło się zdjęcie kobiety i mężczyzny w czarnych strojach i szarych maskach przeciwgazowych podłączonych do jak można sądzić atomowego, rozświetlonego serca. Można to odczytać jako prawdopodobnie przypadkowe nawiązanie do głośnego filmu Christophera Nolana "Oppenheimer", choć jednocześnie znów idealnie podsumowuje tematykę płyty, która tak jak poprzednie jest metakonceptem, które w zamierzeniu ma być tym razem spojrzeniem na społeczeństwo w czasie apokalipsy. Apokalipsę tę można odczytywać różnie - jako wojnę toczącą się niedaleko nas (bodaj najbardziej dominujący temat); jako toksyczność relacji, powiązań społeczno-politycznych, technologii i kultu celebrytów, samotności czy utraty bliskiej osoby. Wreszcie przypomnienie o sile wsparcia, wspólnoty i miłości. W zasadzie nic nowego, ale jeżeli mamy do czynienia z Soen, to można mieć pewność, iż będzie to nie tylko niezwykle przemyślane, pierwszorzędne granie, ale także rzecz trafiająca w samo sedno.
W brzmieniu zespołu także nie należy doszukiwać się rewolucji, bo od razu da się poznać z jakim zespołem mamy do czynienia, choć tym razem jest też zdecydowanie ciężej, masywniej i agresywniej, aniżeli miało to miejsce na kilku ostatnich albumach grupy, a jednocześnie przez cały czas na swój sposób przebojowym, melodyjnym kształcie, do którego grupa zdążyła już przyzwyczaić. Wszystko przemienione w krzyk goryczy, rozpaczy i błagalnej prośby. Wszystko poprowadzone w sposób perfekcyjny, ale zarazem subtelny, dynamiczny, ale także wymagający. choćby jeżeli w pewnym momencie ma się wrażenie, iż Soen mimo postawienia na ostrzejszy i cięższy materiał niż zwykle, trochę się zaczyna powtarzać i tak jakby zjadać swój własny ogon, to przez cały czas śmiało można powiedzieć, iż mamy do czynienia z albumem wybijającym się ponad przeciętność, z własną tożsamością, pomysłem i a jakże - będącym kolejnym konsekwentnym ruchem ze strony zespołu, także w kształtowaniu ich wizerunku i właśnie brzmienia, które tutaj jest nie tylko solidne, ale może i przede wszystkim niezwykle monumentalne.
Doskonale słychać to w otwierającym album "Sincere" będącym w zasadzie czymś na kształt uwertury. Wprowadzenie jakie serwują panowie wyłania się z ciszy, buduje klimat, po czym uderza w słuchacza niczym huragan mocarną perkusją, świetnymi riffami i masywnym basem, a także znakomitym, jakby bardziej szorstkim wokalem Ekelöfa. Nie oznacza to jednak, iż w tej kanonadzie pozostajemy przez cały kawałek, bo kapitalne zwolnienie w jego środkowej części ma w sobie coś z bluesa, które w momencie ponownego wejścia ostrych gitar sprawia wrażenie jakby wyrwanego z estetyki grunge'owej. Po nim wskakuje równie udany przypominający czołg hymn zatytułowany "Unbreakable", który na początku trochę próbuje uśpić czujność, ale gwałtownie ustępuje kolejnemu mocnemu uderzeniu. Ponownie zaskakuje tutaj wokal Ekelöfa, który śpiewa wyżej niż zwykle, bardziej zadziornie, wręcz z punkową manierą. W nim także piękne jest zwolnienie, tym razem oparte na melancholijnym klawiszu, następnie ponownie przełamanym ciężkim rozwinięciem. "Violence" powtarza schemat. Znów jest ciężko, masywnie i gęsto, choć tym razem mocniej panowie bawią się też atmosferą budowaną kapitalnym, mrocznym klawiszem, który niestety trochę zdaje się ginąć w natłoku gitar i perkusji, wymagając od słuchacza ogromnej ilości skupienia i podzielności uwagi. Zwolnienie tempa nie następuje w świetnym "Fortress", ponownie o charakterze walca, który miażdży na swojej drodze wszystko, co się na niej znajdzie. Absolutna petarda.
Przełamanie i pozorne wyciszenie przychodzi na chwilę w filmowym, niezwykle klimatycznym "Hollowed" z gościnnym udziałem włoskiej wokalistki popowej Elisy Toffoli. Daleko tutaj jednak do ckliwej ballady, bo mamy raczej do czynienia z czymś na kształt tego, co tworzy Pure Reason Revolution. Fantastyczna bujająca melodia, wsparta orkiestracjami i genialnie zbalansowana wspólnymi wokalami Elisy i Ekelöfa. Majstersztyk. Po nim wracamy do mocnego uderzenia za sprawą marszowego utworu tytułowego, w którym bodaj najmocniej przebija się charakterystyczne brzmienie zespołu znane już od pierwszego krążka "Cognitive". Przypominające trochę Opeth brzmienie zdążyło w Soen ewoluować 9choćby o mocną i własną wyczuwalną hymniczność) i dojrzeć, ale ten stylistyczny powrót nie przynosi im wstydu, bo numer wchodzi w nasze uszy jak nóż w masło. Następny w kolejce jest również marszowy, wojenny "Incendiary" w którym panowie znów wytaczają najmocniejsze i przy tym celne strzały. Ciężar i charakterystyczna Soenowa melodyjność wypada energicznie i emocjonująco, ale jednocześnie jest podkreślone selektywnością i harmonią. Mało który zespół potrafi uzyskać taki efekt.
W utworze "Tragedian" panowie z kolei serwują power balladę w stylu Airbag czy wręcz Pink Floyd. Najpierw usypiają czujność bujającym, ale smutnym początkiem, a następnie rozbudowują ją klimatyczną gitarą i wietrznym klawiszem w tle. Takie klimaty w Soen znane są już choćby z "Lykai", ale tutaj zostały wzniesione na jeszcze wyższy poziom. Piękne. Przedostatni, "Icon" to kolejny powrót do ciężkiego, szybkiego grania z charakterystycznymi zagrywkami, ale także połamaną rytmiką oraz polirytmią, czy naprawdę imponującymi, pełnymi emocji wokalami Ekelöfa. Na koniec ostatnie zwolnienie i wyciszenie w tym zestawie, ujmujący oparty o smutne tony pianina "Vitals", który brzmi jakby wyrwany z Pink Floyd. Przejmujące, smutne zakończenie brzmi jak powiew nadziei, promyk słońca pojawiający się na horyzoncie, gdy opadnie już bitewna wrzawa i zgiełk, choć bynajmniej przez cały czas nie jest w nim radośnie. Rozdzierające wokale Ekelöfa i cudne budowanie napięcia, niemal Gilmourowski klimat to nie tylko pokłosie akustycznej sesji z koncertu "Atlantis", ale także dowód na to, jak bardzo Soen rozwinął się stylistycznie i brzmieniowo.
"Memorial" to Soen esencjonalny - czy też może bardziej soencjonalny. Charakterystyczne brzmienie zespołu z początku może na tym krążku nieco przytłoczyć, sprawiać wrażenie, iż panowie nagrali tak naprawdę raz jeszcze to samo, co już znalazło się na pięciu wcześniejszych wydawnictwach, ale będzie to nieco mylne założenie. Ich szósty album jest gęsty, ciężki, drapieżny i brudny, ale jednocześnie niezwykle zwiewny, wręcz elegancki. Wbrew pozorom nie jest to płyta bezpieczna, bo stanowiąca naturalny i konsekwentny rozwój Soen, pokazująca ich ogromne umiejętności, wrażliwość oraz szczerość. Trwający niespełna trzy kwadranse "Memorial" to manifest, w którym panowie śmiało i odważnie przeciwstawiają się społecznym dysproporcjom, wojnie i niegodziwości, ale także podkreślają i umacniają swoją pozycję kolejnym solidnym materiałem, który warto słuchać w całości i w tym wypadku, głośno.
Ocena: Pełnia |