ŚMIERĆ JEDNOROŻCA. Fantasy horror z Jenną Ortegą [RECENZJA]

film.org.pl 1 dzień temu

A przecież jednorożce to takie urocze zwierzątka. Ich codzienność ogranicza się do beztroskiego hasania po łąkach, wesołego trykania się różkami i altruistycznego obdarowywania świata swoją magią. Parzystokopytne słodziaki, istne wcielenia dobra – takie przynajmniej wnioski można by wyciągnąć na podstawie kilku sezonów serialu My Littly Pony (nie pytajcie mnie, skąd to wiem). Gdyby jednorożce istniały jednak naprawdę, ich sytuacja bytowa prezentowałaby się prawdopodobnie zgoła inaczej. Na przykład tak jak w debiutanckim filmie Alexa Scharfmana – magiczne stworzenia padają tutaj ofiarą bezbrzeżnej, ludzkiej chciwości, żądzy dominacji i pragnienia nieśmiertelności. Choć nikomu w niczym nie zawiniły, żyjąc po cichu w górskich jaskiniach, zwierzęta trafiają na celownik wielkiej korporacji farmaceutycznej, która dostrzega w cudownych adekwatnościach ich rogów okazję do pomnożenia zarobków. Zaatakowane, jednorożce postanawiają nie poddawać się bez walki.

Całe zamieszanie rozpoczyna się – jak to już zwykle w horrorach bywa – dość niewinnie. Ojciec (Paul Rudd) i córka (Jenna Ortega) przemierzają samochodem rezerwat przyrody. Jadą na spotkanie z rodziną milionerów – pracodawcami mężczyzny, którzy kuszą go wizją wciągnięcia do intratnej spółki. Komunikacja na linii ojciec–córka, oględnie mówiąc, szwankuje. On chce zapewnić dobrobyt córce, bo tak obiecał umierającej na raka żonie. Ona czuje się jak maskotka, zaciągnięta na wycieczkę siłą, tylko po to, aby podbić pozycję negocjacyjną ojca. Kłótnia w samochodzie, połączona z uczuleniem na pyłki i ciągłym wycieraniem nosa, ma opłakane konsekwencje. Mężczyzna nie dostrzega w porę zwierzęcia, które nieopatrznie wybiegło na drogę. Gdy bohaterowie wychodzą z auta, okazuje się, iż nie uderzyli ani w monstrualnego jelenia, ani w przerośniętego łosia. Ich oczom ukazuje się najprawdziwszy jednorożec – brodzący fioletową krwią, dokonujący właśnie żywota na środku jezdni.

Martwy (do czasu) jednorożec zostaje załadowany do bagażnika i, z braku lepszego pomysłu, zabrany na spotkanie z milionerami. Scharfman inicjuje w ten sposób prawdziwy tygiel gatunkowy. Jego film rozpoczyna się jak komedia sytuacyjna z elementami dramatu rodzinnego, następnie ewoluuje w ostrą satyrę spod znaku eat the rich, aby skończyć jako fantasy horror z parą krwiożerczych jednorożców wybijających przedstawicieli ludzkości jednego po drugim. Debiutant radzi sobie z tymi woltami gatunkowymi zaskakująco dobrze. Przede wszystkim: bardzo sprawnie łączy elementy komiczne ze scenami brutalnych, pomysłowo zainscenizowanych śmierci. Buduje luźną, niezobowiązującą atmosferę, która pozwala czerpać satysfakcję z kolejnych egzekucji, troszcząc się przy tym o losy wybranych bohaterów.

Nieco gorzej Scharfman radzi sobie, kiedy jego film wkracza w rejestry dramatyczne. Wątek nieprzepracowanej traumy po śmierci matki/żony jest wyjątkowo mało subtelny, a swoje rozwiązanie znajduje dopiero w kulminacyjnej sekwencji, w której bohaterowie – zamiast monologować wzniośle o niewyrażonych wcześniej uczuciach – powinni skupić się na przyziemnej walce o przetrwanie (zwłaszcza iż wściekły jednorożec, całkiem dosłownie, puka do drzwi). Podobne lapsusy dramaturgiczne – bo jest ich niestety trochę więcej – wynagradza w Śmierci jednorożca znakomita obsada. Bryluje zwłaszcza drugi plan i aktorzy, którzy przez cały seans balansują na granicy karykatury. Pretensjonalna rodzinka milionerów – Richard E. Grant, Téa Leoni oraz Will Poulter – jest równie nieznośna i odrażająca, co zabawna. Życzymy jej członkom jak najboleśniejszych śmierci, smucąc się jednak, kiedy znikają z ekranu na dobre – na tyle przyjemnie ogląda się bowiem ich moralne zepsucie. Tercet ma świetny timing komediowy, napędza się wzajemnie, bardzo dobrze wypadając w scenach zbiorowych. Wspomaga ich wówczas m.in. Anthony Carrigan w roli sympatycznego służącego Griffa – jednej z tych wyjątkowych, drugoplanowych postaci, którym kibicujemy mocniej i szczerzej niż bohaterom pierwszego planu.

Śmierć jednorożca gładko wpisuje się w nurt horrorów spod znaku Parku Jurajskiego. Przesłanie jest jasne: nie wszystkie elementy świata natury powinny być przez ludzkość eksploatowane. Tych, którzy twierdzą inaczej, spotyka bolesna, aczkolwiek zasłużona nauczka. Najczęstszym zarzutem, jaki wysuwa się wobec filmu Scharfmana (poza kiepskim CGI), jest ten dotyczący jego przewidywalności. Wychodząc z seansu, pomyślałem jednak, iż przewidywalność nie zawsze musi oznaczać coś złego. o ile film jest zrealizowany porządnie i dostarcza nam pożądanych przeżyć, korzystając przy tym z utartych schematów gatunkowych, to w czym tkwi problem? Złota zasada Hollywood – przynajmniej zdaniem Blake’a Snydera – głosi, iż widzom należy dawać za każdym razem „to samo, ale inaczej”. Śmierć jednorożca, ze wszystkimi swoimi wadami, okazuje się modelową egzemplifikacją tej reguły: solidną rozrywką, skonstruowaną tak, jak Pan Bóg (Producent) przykazał.

Idź do oryginalnego materiału