Słuchać „po coś”

kulturaupodstaw.pl 2 godzin temu
Zdjęcie: fot. W. Michalik


Piotr Tkacz: Czego ostatnio słuchasz?

Justyna Tobera: To zarazem łatwe i trudne pytanie, bo kiedy zastanawiam się, czego ostatnio słucham, od razu przychodzą mi do głowy różne motywacje, które za tym stoją. Jak pewnie wiele osób, słucham dość różnorodnej muzyki, ale od dłuższego czasu mam takie małe hobby po godzinach: uwielbiam wyszukiwać mało znane dzieła i kompozytorów XX wieku. Fascynuje mnie, jak różnorodne podejście mieli twórcy tamtego czasu do barwy w orkiestrze, jak świadomie nią operowali, jak potrafili budować napięcie i dramaturgię poprzez samą pracę z kolorem dźwięku. Szczególnie przyciągnęła mnie twórczość takich postaci jak Leevi Madetoja czy Ernst Boehe — może nie są powszechnie znani, ale ich muzyka dużo mi pokazuje, jak wiele można powiedzieć subtelnością i wyczuciem brzmienia.

Stosunkowo niedawno zakochałam się też w operze — co mnie samą zaskoczyło, bo wcześniej nie przepadałam za tym gatunkiem i byłam przekonana, iż to zupełnie nie dla mnie.

fot. archiwum redakcji

Wystarczyło jednak pojechać na kilka miesięcy do Włoch, żeby zupełnie inaczej spojrzeć na to, czym opera jest naprawdę: tamtejsza kultura, historia i emocjonalność otworzyły mi oczy (i uszy) na coś, czego wcześniej nie byłam w stanie docenić. Zaczęłam więc więcej słuchać klasyków — jak Verdi czy Puccini — i z czasem opera zaczęła do mnie przemawiać coraz głębiej.

Muszę też przyznać, iż mam taki charakter, iż po dłuższym czasie obcowania z muzyką poważną czasem czuję się nią po prostu zmęczona i potrzebuję oddechu. Wtedy relaksuję się chodząc do kina i chyba właśnie stąd bierze się moja coraz większa sympatia do muzyki filmowej. Częściej sięgam po soundtracki, bo fascynuje mnie, jak mocno ten gatunek otwiera się dziś na brzmienia industrialne i eksperymentalne. Cenię sobie twórczość takich kompozytorów jak Hildur Guðnadóttir, Cristobal Tapia de Veer czy Jerskin Fendrix, przede wszystkim za ich odwagę w budowaniu nieoczywistych światów dźwiękowych i odwagę w przełamywaniu schematów.

PT: Trochę wyprzedziłaś moje kolejne pytanie, ale może będziesz coś miała jeszcze do dodania: czy zawsze słuchasz muzyki „po coś”, czy zdarza się też słuchanie niczym nieobciążone, tak po prostu dla przyjemności?

JT: choćby jeżeli słucham muzyki dla przyjemności, to mam poczucie, iż zawsze stoi za tym jakiś cel, choćby chęć oderwania się od codzienności. Natomiast świadomie rozróżniam w sobie te „proste” potrzeby, jak właśnie chęć relaksu, od tych bardziej złożonych, kiedy szukam w muzyce czegoś, co mnie zainspiruje, poruszy albo otworzy głowę.

PT: Czy możesz podać przykład takiej inspiracji płynącej z czyjejś muzyki?

JT: Od wielu lat jestem wielką fanką muzyki Rebeki Saunders. To, jak precyzyjnie konstruuje dramaturgię słuchową, często prowadząc słuchacza w bardzo konkretny, niemal cielesny stan, jest dla mnie fascynujące. Pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy słuchałam jej utworu Bite na flet solo, miałam wtedy wręcz wrażenie, iż muzyka mnie gryzie. Bardzo fizyczne doświadczenie zmysłowe. Miałam poczucie iż detal był dopracowany tak, by poruszyć coś głęboko podskórnego. Szukam właśnie takich utworów, które nie tyle opowiadają historię, co wpływają bezpośrednio na zmysły, które działają przez intensywność obecności i subtelność niuansów. U Saunders ta precyzja mam wrażenie służy ku zbliżeniu się do czegoś pierwotnego, cielesnego, może choćby nieco brutalnego.

PT: A czy są to wartości, adekwatności, jakości jakich poszukujesz tworząc swoją muzykę?

JT: Myślę, iż po dłuższym namyśle powiedziałabym iż tak. Tworząc, zależy mi nie tyle na opowiadaniu historii, co na wywołaniu stanu cielesnej obecności, napięcia, wrażeniowości. Fizyczność i cielesność są dla mnie szczególnie ważne także dlatego, iż w niektórych utworach komponuję nie tylko dźwięk, ale i choreografię. Myślenie o ciele jako źródle dźwięku, jako instrumencie, ale też jako obecności w przestrzeni wpływa zdecydowanie na mój sposób pracy z formą i brzmieniem.
Coraz częściej zauważam, iż kiedy słucham muzyki czy tworzę ją sama szukam czegoś bardzo pierwotnego, zawartego w odruchach. W tym, co dzieje się w ciele zanim pojawi się interpretacja czy refleksja. Interesuje mnie moment, w którym percepcja staje się fizyczna, niemal instynktowna kiedy słuchacz nie tyle słyszy, co odczuwa dźwięk, ruch, ciszę.

PT: Wobec tego nie mogę się powstrzymać, żeby nie zapytać, jak sobie radzisz z tym systemowym rozdzieleniem, jakie zakłada muzyka poważna, tzn. iż najczęściej autor koncepcji, tj. kompozytor, jest osobą bierną podczas wykonania, bo niejako zatrudnia do faktycznych czynności kogoś innego… Jaką dostrzegasz wartość takiego układu, co ci on daje? Jeszcze innymi słowy: czy nie wolałabyś być wykonawczynią własnych utworów?

JT: To chyba jedna z najtrudniejszych konsekwencji wyboru takiego pola artystycznego. Z jednej strony pojawia się silna potrzeba kontroli nad całym procesem i z drugiej ogromny stres związany z odpowiedzialnością: iż choćby jeżeli coś nie wyjdzie, to i tak „idzie na moje konto”. Zdarza mi się być wykonawczynią własnych utworów i oczywiście bywa, iż sama nie jestem zadowolona z efektu.

Ale widzę ogromną wartość w oddawaniu kontroli. Choć mogłabym zrobić wszystko sama, to świadome zaproszenie innego wykonawcy do interpretacji daje mi coś bezcennego. Po pierwsze możliwość czerpania z czyjejś wrażliwości. Ktoś potrafi spojrzeć na moją muzykę z zupełnie innej strony, w rozmowie pojawiają się perspektywy, na które sama bym nie wpadła i to jest niesamowicie inspirujące. Po drugie, to dla mnie ważne ćwiczenie pokory i sposób, by nie popaść w przesadny perfekcjonizm, który rodzi konflikty zarówno z innymi, jak i z samą sobą, dlatego uczę się odpuszczać.

fot. archiwum redakcji

Staram się w tym wszystkim utrzymywać balans, ale mimo wszystko bardziej skłaniam się ku temu, by oddawać kontrolę żeby móc zobaczyć własną twórczość oczami kogoś innego, z zupełnie innej, często poruszającej mnie głęboko wrażliwości.

PT: I czego dowiedziałaś się o własnej muzyce, a może i o sobie w ten sposób, jak to wpłynęło na Ciebie i twoją twórczość?

JT: Coraz bardziej czuję, iż moja muzyka zmierza w stronę relacyjności i wspólnotowości. Kiedy kończyłam studia z kompozycji, dominowało tam podejście silnie indywidualistyczne skupione na tym, żeby rozwijać siebie i swój język, co było mi wtedy potrzebne jako wyposażenie na przyszłość. Teraz raczej pytam siebie: czy w tym, co chcę przekazać, jest też miejsce na wrażliwość wykonawcy?

Zdarza mi się źle znosić sytuacje, w których oddaję nuty i nie mam żadnego kontaktu z osobą, która ma je wykonać. Mam wrażenie, iż wykonawca jest dla mnie jak lustro, przeglądam się w interpretacji, a to pozwala mi modelować sposób myślenia o formie i pracy w ogóle.

Właśnie dlatego mój sposób zapisu też z czasem trochę się „poluzował”. Coraz częściej wplatam fragmenty improwizowane albo takie, w których wykonawcy muszą słuchać siebie nawzajem, reagować, być razem w czasie. To dla mnie ważna zmiana – zostawienie przestrzeni na to, co może wydarzyć się tylko między ludźmi.

Zdaję sobie sprawę, iż moje podejście do współpracy też jest dość idealistyczne, bo dziś sama możliwość rozmowy staje się luksusem. Wszyscy są zapracowani, mało czasu, utwory przygotowywane są w ekspresowym tempie. Ale wyciskam z tego, ile się da, choćby jeżeli to tylko chwila rozmowy przed czy po koncercie.

Idź do oryginalnego materiału