Sławniejsi od królowej

gazetafenestra.pl 5 dni temu
Beatlemania opanowała świat na niespotykaną wcześniej w przemyśle muzycznym skalę
źródło: Boer, Poppe de/Wikimedia Commons

Rozbite okna, wyłamane barierki. Grunt to tylko wejść na ich koncert. Traktowani byli niemal jak święci za życia, a ich plakaty wisiały w pokoju każdej młodej buntowniczki. Okazuje się, iż zjawisko obserwowane w tej chwili na koncertach Taylor Swift nie jest wcale nowe, bo podobne miało miejsce już ponad 60 lat temu. Beatlemania – fanatyczne uwielbienie członków zespołu the Beatles – zadziwia do dzisiaj. Jak to możliwe, iż w czasach zimnej wojny doszło do takiego szaleństwa?

„Jesteśmy dzisiaj popularniejsi od Jezusa. Nie wiem, co pierwsze przeminie – rock’n’ roll czy chrześcijaństwo” – mówił w jednym ze swoich najbardziej kontrowersyjnych wywiadów John Lennon. Członkowie zespołu the Beatles byli świadomi tego, iż za ich sprawą doszło do pewnego fenomenu społecznego, który rodził coraz dalej idące skrajności. Oprócz traktowania młodych muzyków niczym postaci bóstwa, wierzono choćby w uzdrawiającą moc ich dotyku. Poziom hałasu na koncertach bywał głośniejszy od lecącego Jumbo Jeta. Krzyk histerycznie wiwatujących fanów na koncercie w 1965 roku osiągnął niewyobrażany poziom 131 decybeli, czyli o ponad 20 więcej od ryczących silników odrzutowca. Na ich popularności próbowali zyskać swego czasu choćby duchowni, licząc, iż nawiązanie w tekście piosenki do anglikańskiej kolędy pomoże przywrócić znaczenie kościoła w Wielkiej Brytanii. „Nie słyszałem ani jednej nuty, którą śpiewali lub grali [ponad krzykami dziewcząt]… ale to była najbardziej ekscytująca rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem w życiu. Następnego dnia myślałem tylko o tym, żeby kupić gitarę” – opowiadał dziennikarz Chris Charlesworth gazecie „Melody Maker”. Całe to zbiorowe uwielbienie wokół grupki z Liverpoolu, nazywane beatlemanią, od lat zastanawia socjologów i rodzi wiele pytań. Czy na świecie były już wcześniej takie przypadki?

Okazuje się, iż tak. Poprzednim odnotowanym obiektem szaleńczej fascynacji był… Franz Liszt. Genialny kompozytor przyciągał do siebie rzesze fanów tak wielkie, iż próbowano mu choćby wyrywać kępki włosów z głowy, zdarzały się również przypadki odwoływania koncertów z powodu wyniesienia przez wielbicieli fortepianu, na którym wcześniej grał. Badacze określili ten precedens mianem lisztomanii, a doszło do niej już w latach 40. XIX wieku, czyli ponad 120 lat przed Beatlesami.

Przyczyny takich zachowań nie są jednoznaczne. W kontekście brytyjskiego zespołu jedną z nich mogły być… włosy. Psychologowie lat 60. podają różne wytłumaczenia – jedno z nich głosi, iż długie fryzury, jakie nosili członkowie the Beatles, budowały łagodniejszy wizerunek płci męskiej i „nową, bardziej damską wizję męskości”. Miało to pomóc w zerwaniu z powojennym ideałem mężczyzny – oddanego ojczyźnie żołnierza, walczącego o wzniosłe cele. Zaczęło liczyć się coś innego, bo też zbliżała się nowa epoka. „Pojawienie się Beatlesów oznaczało nie tylko zmianę w muzyce, ale również w nas samych. Wszystko, co związane z tym zespołem: ich wygląd, brzmienie, styl i żywiołowość, dawało do zrozumienia, iż wstępujemy w nową epokę” – pisał Mikal Gilmore w magazynie „Rolling Stone”. Postawić można więc pytanie, czy w tej chwili my też znajdujemy się w podobnym momencie historii i czy każde pokolenie potrzebuje mieć swoich Beatlesów?

Był Elvis Presley, był Frank Sinatra, byli Beatlesi, Michael Jackson, George Michael, a teraz nadeszła Taylor Swift. Jak zauważają socjolodzy, dochodzi do tego, iż to nie występy artystów przykuwają główną uwagę, ale wszystko to, co się dzieje na widowni. Wokaliści są niejako pretekstem do eksponowania buntowniczych poglądów, budowania specyficznej subkultury, która jednak gwałtownie przemija. Cała fascynacja trwa z reguły coraz krócej i jeden idol musi ustąpić miejsca kolejnemu. Taki jest porządek rzeczy. Idol powinien śpiewać to, czego pragną tłumy i co chcą usłyszeć w konkretnym momencie – dawniej było to „I want to hold your hand”, a dziś jest „It’s me, hi, I’m the problem, it’s me”. interesujący postęp cywilizacyjny.

Beatlemania zadziwia do dzisiaj. Popularność członków bandu urosła do takiego poziomu, iż Wielką Brytanię kojarzono czasami najpierw z nimi, a dopiero potem z Królową. Stało się to dla nich nie do zniesienia. Być może z tego powodu czwórka z Liverpoolu rozpadła się w 1969 roku, po 10 latach wspólnego grania. Byli już sobą wzajemnie zmęczeni, pod koniec kłócili się o wszystko, choćby o to, kto pierwszy odszedł z zespołu. Mimo wszystko połowa pierwotnego składu, czyli Paul McCartney i Ringo Starr, żyją i koncertują do dzisiaj, mimo zacnego wieku. Obaj panowie mają ponad 80 lat, a wciąż zapełniają sale koncertowe i nie brakuje im wigoru. Wniosek z tego jeden – zbiorowe uwielbienie, jak widać, dobrze konserwuje.

Kacper LAWIŃSKI

Idź do oryginalnego materiału