Najlepsze filmy należące do „kina zemsty” opierają się na dwóch filarach. Po pierwsze, główny bohater musi mieć solidną motywację do dokonania vendetty i im jest ona klarowniejsza, tym lepiej, a po drugie, na jego drodze powinien stać odpowiednio zdeterminowany i charyzmatyczny przeciwnik, którego widz może nienawidzić na równi z protagonistą. Tak jest w przypadku pierwszego „Johna Wicka”, „Punishera” Jonathana Hensleigha czy „Godziny zemsty”. Jakiekolwiek skomplikowanie fabuły mogłoby w tym przypadku tylko przeszkadzać. Swoje trzy grosze do tej dyskusji dorzuca sequel „Sisu” z 2022 roku, kontynuujący losy Aatamiego Korpi, zmagającego się z żołnierzami totalitarnych wojsk. Wcześniej byli to naziści, a w „dwójce” czarnymi charakterami są sołdaci z logo czerwonej gwiazdy na piersi.
O ile w pierwszym „Sisu” fabułę dało się streścić w dwóch zdaniach, o tyle w kontynuacji wystarczy już tylko jedno. Choć wydawało się to niemożliwe, wątek przewodni uległ więc jeszcze większemu uproszczeniu, do tego stopnia, iż mamy tu w zasadzie jego namiastkę. Po wojnie, Aatami wraca na tereny dawniej należące do Finlandii, teraz stanowiące część Związku Radzieckiego, z zamiarem rozebrania swojego domu i przewiezienia go w nowe miejsce, a żołnierze Armii Czerwonej chcą go zabić. Reszta to po prostu nieskrępowana, krwawa i groteskowa rozwałka.

Nie da się odmówić twórcom kreatywności w szlachtowaniu czerwonoarmistów. Giną oni widowiskowo i na różne, wyjątkowo pomysłowe sposoby, choć odniosłem wrażenie, iż metody eliminacji hitlerowców w „jedynce” oferowały jednak więcej różnorodności. Krew przez cały czas leje się strumieniami, a Aatami prze do przodu jak taran, pokonując kolejne rzucane pod nogi przez los i przeciwników kłody. W odróżnieniu od oryginału bohater nie wymawia tu ani jednego słowa i stanowi adekwatnie personifikację dzikiej, pierwotnej, niepowstrzymanej siły. Jego przeciwnicy, poza dowódcą, są bezimienni i służą jedynie za mięso armatnie. Tylko o ich szefie wiemy odrobinę więcej i ma on jakąś szczątkową osobowość.
Przy czym słowo „szczątkową” jest tu kluczem. Dragunov (Stephen Lang) pełni rolę dokładnego przeciwieństwa protagonisty. Ich pojedynek, to zderzenie uosobienia surowej, bezwzględnej sprawiedliwości z ostatecznym wcieleniem zła. Aatami pokazuje jakieś pozytywne emocje wyłącznie w dwóch scenach – na samym początku i na końcu filmu. I właśnie dzięki temu, iż jest ich tak niewiele, chwile te wybrzmiewają niezwykle silną nutą. Są świetnie zagrane, głównie mimiką i potężnie oddziałują na widza. Jakby w tym przepełnionym przemocą, cierpieniem i nieszczęściem świecie każda iskierka dobra zdawała się niemożliwością i jej zaistnienie wręcz przeczyło prawom fizyki.

Całość została podzielona na krótkie, mniej więcej piętnastominutowe rozdziały, z których każdy dostał tytuł, co przywodzi na myśl choćby filmy Quentina Tarantino. Nieskrępowana jatka zaczyna się jeszcze szybciej niż w pierwszej części. Od tego momentu akcja nie zwalnia ani na chwilę i z jednej dynamicznej sekwencji przechodzimy do kolejnej. Twórcy pełnymi garściami czerpali z innych filmów – można dostrzec bardzo wyraźne nawiązania do „Poszukiwaczy zaginionej Arki”, serii „Mad Max” i Jamesa Bonda. „Sisu: Droga do zemsty” posiada jednak swój własny unikalny styl, gdzie krwawe sceny i widowiskowe sekwencje nie dają ani chwili wytchnienia.
Wszystko zostało wzięte w nawias groteski, a momentami dzieło Jalmariego Helandera ociera się wręcz o parodię (scena z czołgiem!). Ale choćby najbardziej wymyślne i niedorzeczne sekwencje pasują do tego świata. Tutaj po prostu liczy się dobra, skąpana we krwi czarnych charakterów (i bohatera też!, bo John McClane to przy Aatamim nieskazitelny czyścioszek, który zaciął się przy goleniu) zabawa i realizm został poświęcony na jej ołtarzu.

Reżyser opowiada przede wszystkim obrazem. Dialogów jest tu jak na lekarstwo. Również scenografia została ograniczona do malowniczych krajobrazów Finlandii i nieco bardziej ponurych landszaftów Związku Radzieckiego, co przywodzi na myśl westerny i zagubione pośród amerykańskiej prerii miasteczka. Muzyka natomiast, szczególnie na samym początku przywołuje, skojarzenia z partyturami Ennio Morricone.
Sequel „Sisu” to bardzo solidne kino zemsty, które nie bierze jeńców. Jest niezwykle brutalny, czarny humor wylewa się z ekranu na równi z krwią, a Aatamiemu nie sposób nie kibicować. Nie każdemu film ten przypadnie do gustu, ale jeżeli komuś podobał się oryginał, to i kontynuacja nie powinna go rozczarować.









