„Sirât” – in rave we trust | Recenzja | Cannes 2025

filmawka.pl 2 tygodni temu

„To nam pomoże.”, mówi jedna z bohaterek filmu, kiedy sytuacja podróżującej przez marokańską pustynię małej karawany zdaje się być absolutnym piekłem. A przez „to” ma na myśli wysłużone, potężne głośniki, z których sączy się pulsująca, wwiercająca się w mózg, rave’owa techniawa. Oczyszczające, transcendentalne przeżycie wsparte „ziołową” herbatką, jest jednym z kluczowych punktów Sirât – filmu, który męczy, czaruje i bawi, aby na końcu walnąć Cię obuchem w łeb. I tak wali, i wali, i wali…

Francusko-hiszpański reżyser Oliver Laxe, który w Cannes zdążył zdobyć już dwie nagrody, tym razem bije się o tę najważniejszą, wystawiając bardzo mocnego zawodnika. Droga, Mad Max, Jesus Christ Superstar. Wszystkie te tytuły – i prawdopodobnie wiele więcej – od razu przychodzą na myśl w kontekście Sirât. Czwarty pełny metraż galisyjskiego twórcy już od pierwszych sekund oblepia nas gorącym powietrzem i pustynnym pyłem wymieszanym z potem uczestników rave’u pod gołym niebem. Wśród galerii osobliwości zanurzonej w muzycznym transie, najbardziej wyróżnia się Luis – zwykły facet z plecakiem i garścią ulotek w ręce. Mężczyzna przybył na rave ze swoim synem Estebanem, aby odnaleźć zaginioną córkę. W tle głównego wątku wybrzmiewają również docierające przez przekazy radiowe informacje o kolejnej wojnie, która powoli oblewa ziemski glob. Laxe nie narzuca nam klapek na oczy, ani tym bardziej nie mydli naszego narządu wzroku, pokazując, iż jednym z wyjściowych założeń filmu jest muzyka opowiadająca historię. Kiedy Luis po raz pierwszy pojawia się na ekranie, nie jesteśmy choćby w stanie zrozumieć, co mówi: zagłuszają go męczące basy i inne przeszkadzajki z lecącego akurat utworu. Jest to zresztą powód jego wizyty na marokańskim pustkowiu. Muzyka zabrała mu córkę.

fot. „Sirât” / materiały prasowe BTeam Pictures

Gdy impreza zostaje przerwana przez wojsko, Luis dołącza do związanej bitami i narkotykami o różnych stopniach twardości grupki uczestników, którzy wyrwali się spod militarnej eskorty. Cel: kolejny rave, tym razem w odległej Mauretanii. Droga gniewu dopiero się zaczyna. Pod palącym słońcem Luisowi przyjdzie zmagać się nie tylko z trudnymi warunkami na trasie, ale przede wszystkim z tak bardzo odmiennym stylem życia jego towarzyszy. Dzielą ich nie tylko motywacje, ale przede wszystkim muzyka, co oczywiście nie podoba się głównemu bohaterowi. Tym bardziej, gdy mały Esteban tak ochoczo brata się z rave’owcami. A przyświeca im w gruncie rzeczy ten sam cel podróży. Laxe pozwala swoim bohaterom jechać swobodnie, od czasu do czasu zwalając na drogę metaforyczne drzewo. Naturalnie występujące problemy przyjdzie uczestnikom wyprawy rozwiązywać wspólnie. Luis pomoże imprezowiczom przy zakupie paliwa, oni odwdzięczą się przeprawą przez rzekę. Reżyser nie traci jednak z oczu głównego wątku fabularnego, a jego ciężar od czasu do czasu rozładowuje humorem. Remedium na pokonanie dziury w drodze będzie oderwanie zderzaka. Znajdzie się też miejsce dla żartu fekalnego.

Interakcje między bohaterami poprzecinane są kadrami przemierzającej rozległe pustkowia karawany. Imponujące zdjęcia hiszpańskiego operatora Mauro Herce prezentują pustynne krajobrazy w całej ich okazałości. Jak okiem sięgnąć, tylko skały i piach. Trzy jadące pojazdy są niczym wobec potęgi Matki Natury, o czym ta sama daje znać. Produkcja zmienia jednocześnie ton i jest jak tytułowy sirât – rozciągnięty nad piekielną otchłanią most, łączący ziemski świat z rajem. Postacie balansują nad granicą psychozy, a podróż zamienia się w walkę o przetrwanie. Nie tę fizyczną, ale bardziej mentalną. Laxe rozpościela nad załogą żałobę i poczucie winy, na które w promieniu setek kilometrów nie znajdą żadnej pomocy. Bohaterowie nie do końca przejmują się globalnymi wydarzeniami, samemu walcząc z ich małymi, osobistymi apokalipsami – na tę światową czas przyjdzie później. Nie wiadomo, co tak naprawdę się dzieje. Strzępki informacji o konflikcie są popierane przez masowe migracje, problemy z paliwem i konieczność ewakuacji, ale marokańska pustynia zdaje się być wyrwana z czasoprzestrzeni. Na to, czy stanowi piekło, niebo czy czyściec, reżyser nie podsuwa odpowiedzi. Specjalnie plącze się w przekazie, aby potrzymać nas w niepewności, podlewając paliwo fabuły soundtrackiem Kangding Raya.

fot. „Sirât” / materiały prasowe BTeam Pictures

Ścieżka dźwiękowa francuskiego producenta na początku męczy, ale taki jest jej cel. Postrzegamy ją wraz z Luisem. W miarę upływu czasu, podobnie jak główny bohater, oswajamy się z tłustymi bębnami. Pamiętacie przewodni motyw z Substancji? Podobny klimat, ale bardziej przystępny i taneczny. I kiedy wydaje się, iż podróżnicy trafili do piekła, z pomocą przychodzi im prowizoryczny rave. dla wszystkich z nich odgrywa on inną rolę, łącząc jednak w stracie.

Pomimo swoich wielu fabularnych i technicznych ciężarów, Sirât stanowi zgrabne połączenie kina bardziej arthouse’owego z tym przystępniejszym, rozrywkowym, skierowanym do szerszej publiki. Jest to jedną z jego najmocniejszych stron. Laxe unika min w postaci przeintelektualizowanych dialogów, onirycznych i pseudonarkotycznych sekwencji z przekombinowanym montażem. Zamiast tego oferuje angażujące połączenie kina drogi i wymyślonego na potrzeby tego zdania kina parkingu, w którym przepiękne zdjęcia oraz trudna w odbiorze muzyka kreślą historię w takim samym stopniu, jak pióro scenarzysty. I robią to dobrze.

korekta: Anna Czerwińska

Idź do oryginalnego materiału