Nastolatek z pełnym zestawem boskich mocy powraca. Billy Batson zbliża się do osiemnastki i kieruje rodzinnym superbohaterskim biznesem. Kiedy dzieciaki krzyczą „Shazam!” i idą ratować miasto, to jego mieszkańcy ogłaszają ich fiaskiem Filadelfii. Czy w takim razie Shazam! Gniew bogów to też fiasko?
Pomysł na Shazam! Gniew bogów jest prosty – supermoce nie biorą się z niczego. Zanim rodzinka Billy’ego została nimi obdarzona przez czarodzieja, należały do kogoś innego. Konkretnie do greckich bogów – tytana Atlasa i jego trzech córek. Atlas zginął z rąk czarodzieja, który uwięził ich świat w magicznej lasce. Kiedy w pierwszej części Shazam ją zniszczył, córki Atlasa zyskały drogę do pojawienia się w naszym świecie. Najwyraźniej Grecja i Stany Zjednoczone to osobne wszechświaty… Tak czy inaczej, córki Atlasa zamierzają dopaść wszystkich władających boską mocą.
Moce córek Atlasa są dość tajemnicze. Najstarsza włada żywiołami, ale w praktyce stwarza powietrzną barierę. Druga panuje nad mocą chaosu – brzmi intrygująco, ale tylko brzmi. Moc chaosu to bowiem szeptanie poleceń do ucha. Widzę w tym „Słyszałam plotkę…” z The Umbrella Academy, tylko z mniejszym wdziękiem. Najmłodsza siostra trochę kreuje iluzje, trochę przesuwa budynki – przez cały czas nie wiem, ale tu z kolei odbija się postać Cersi z Eternals. Ta siostrzana trójca jest całą boską furią w Shazam! Gniew bogów. Zaznaczając, iż dwie z nich są dość sympatyczne, gniew wypada średnio. Boskość w zasadzie też.
Skupmy się więc na samym Shazamie i jego rodzinie. Więcej mamy do czynienia z bohaterami, niż z dzieciakami z rodziny zastępczej. Tak jak w pierwszej części, najwięcej czasu spośród dzieci poświęcone jest Freddy’emu, który wypada świetnie. Jack Dylan Grazer ma tu co pograć – odwaga, poczucie własnej wartości, potrzeba własnej przestrzeni i pierwsza miłość. U tego bohatera dużo się dzieje. Reszta rodzeństwa przez większość czasu pojawiają się w tle w kolorach Power Rangers. Relacje rodzinne widzimy głównie w szybkich przeskokach między scenami akcji.
Tych natomiast nie brakuje i mam co do nich mieszane uczucia. Monumentalne sceny akcji, włącznie z finałem, wyglądają świetnie. Efekty specjalne wypadają naprawdę dobrze, kiedy patrzymy na grecką świątynię na górze, smoka Ladona, walki z piorunami i Drzewo Życia. Patos jest widoczny w budżecie. Mam jednak wrażenie, iż cierpią na tym mniejsze sceny, które też potrzebują dobrych efektów. A jednak jest zupełnie jakby te monumentalne sceny pochłonęły wszystko. Bohaterowie latający po niebie, czarny charakter na smoku i nieszczęsna twarz czarodzieja wklejona w ciało Wonder Woman (gorąco chcę to wymazać z pamięci) – to wszystko czuć green screenem. A przecież film powinien wyglądać nie tylko w finale i kilku monumentalnych walkach.
W oczy rzuca się też kolejne podejście do multiwersum. Wonder Woman jak anioł stróż czuwa nad bohaterami i pojawia się, kiedy wszystko jest stracone. Mamy też scenę po napisach, która odwołuje się do DC. Poza tym dostajemy sporo innych popkulturowych odwołań i to całkiem dobrze buduje humor filmu. Zaśmiałam się nie raz i nie dwa, a żart o Khaleesi na smoku dopadł nie tylko mnie na sali. Wszystko podszyte jest bezpośrednim humorem, odwołaniami do innych superbohaterów i nutą nastoletniej niezręczności. Wyszła z tego zaskakująco zabawna mieszanka.
Choć w Shazam! Gniew bogów nie odczułam za bardzo ani furii, ani boskości, to bawiłam się dobrze. Jest na co popatrzeć, a efekty zyskują na dużym ekranie. Bohaterowie żartują, gubią się i robią co mogą, przez co stają się najbliżsi typowemu Kowalskiemu, który nie widzi się w Kapitanie Ameryce czy Batmanie. o ile szukacie superbohatera ze szczyptą chaosu i niezręczności, Shazam dobrze wam się wpasuje w wolny wieczór.