Zagadkowa śmierć i błyskotliwy detektyw. Nic specjalnego? Można by tak powiedzieć o serialu „Shardlake”, gdyby nie okoliczności, bo XVI-wieczny kryminał to jednak rzecz nietypowa.
Czy każda epoka posiada już swojego własnego genialnego detektywa? Bo czasy rządów Tudorów w Anglii i owszem. Jest nim niejaki Matthew Shardlake – prawnik i bohater bestsellerowych powieści autorstwa C.J. Sansoma, w których to przychodzi mu rozwikłać szereg mrocznych zagadek, jednocześnie manewrując wśród politycznych zawiłości XVI wieku. Pierwszy tom serii, czyli „Komisarz”, został właśnie zekranizowany, a my sprawdziliśmy, jak wypadła ta kryminalna wycieczka w przeszłość.
Shardlake – o czym jest brytyjski serial Disney+?
Akcja miniserialu „Shardlake” (wszystkie cztery odcinki są już dostępne na Disney+) rozgrywa się w 1536 roku w Anglii, po tym jak król Henryk VIII ogłosił akt supremacji, stając się głową kościoła. Jedną z konsekwencji tego wydarzenia była właśnie rozpoczęta kasata klasztorów katolickich i przywłaszczanie sobie ich majątków przez koronę. Akcja przeciwko zakonom nie wszędzie szła jednak gładko, jak choćby w fikcyjnym Scarnsea, gdzie życiem przypłacił ją jeden z królewskich komisarzy. Kto za to odpowiada? Oto zadanie dla naszego bohatera.
Shardlake (Arthur Hughes, „The Innocents”) porzuca zatem prawnicze obowiązki w Londynie i na rozkaz samego Thomasa Cromwella (Sean Bean, „Gra o tron”) udaje się do klasztoru św. Donata, aby nie tyle rozwikłać zagadkę morderstwa, co udowodnić, iż stoją za nim miejscowi mnisi, dając tym samym pretekst do przejęcia ich przybytku. Sprawa, choć wydaje się prosta, gwałtownie się jednak komplikuje. Liczba ofiar rośnie, kłamstwa i tajemnice wśród benedyktynów się mnożą, a im bliżej prawdy są Shardlake i towarzyszący mu wysłannik Cromwella John Barak (Anthony Boyle, „Władcy przestworzy”), w tym większym znajdują się w niebezpieczeństwie.
Shardlake to rasowy kryminał w historycznej oprawie
W gruncie rzeczy nie ma tu niczego, czego gdzieś byśmy już nie widzieli. Główny bohater, choć obdarzony niewątpliwym detektywistycznym talentem, ma też skazę, cierpiąc na deformację kręgosłupa. Jest początkowo nieufny wobec partnera, ale z czasem nawiązuje z nim współpracę. Drugi plan aż roi się od podejrzanych typków, głównie w mnisich szatach, ale nie tylko. Dorzućmy jeszcze do tego kilka trupów i mamy kryminał jak się patrzy.
Szukając w „Shardlake’u” przełamania znanych gatunkowych schematów, możecie się zatem nieco rozczarować. Serial nie przynosi bowiem żadnej rewolucji, wręcz wpisując się w rozwiązania typowe dla współczesnych kryminałów. Zdecydowanie nie jest to drugie „Imię róży” (choć podobieństwa nasuwają się same), ale też trzeba zaznaczyć, iż nikt tu nie miał takich aspiracji.
Od początku widać, iż twórcom – scenarzyście Stephenowi Butchardowi („Upadek królestwa”) i reżyserowi Justinowi Chadwickowi („Kochanice króla”) – zależało raczej na opowiedzeniu wciągającej historii, niż na nadaniu jej nie wiadomo jakich kontekstów. Te historyczne i tak tu funkcjonują, dobrze odgrywając swoją rolę, ale ważniejsza od nich jest sama intryga. A ta rozwija się błyskawicznie, nie zawracając sobie głowy niepotrzebnymi dodatkami.
Shardlake, czyli Sherlock i Watson rodem z XVI wieku
I tym lepiej dla nas, bo tocząca się w stosunkowo szybkim tempie akcja przekłada się na upływający raz-dwa seans, po którym od razu chciałoby się więcej. Napędza go natomiast duet protagonistów, których trudno nie porównywać do Sherlocka Holmesa i doktora Watsona, choć relacja Shardlake’a i Baraka opiera się w większym stopniu na prostych przeciwieństwach.
Pierwszy, świadomy swoich fizycznych ograniczeń, robi pożytek z intelektu, który buduje jego pozycję na zewnątrz, a w nim pewność siebie, choćby jeżeli w środku kotłuje się od wątpliwości. Drugi przeciwnie, z miejsca bryluje w każdym otoczeniu, obnosząc się z własną próżnością i niekoniecznie wzbudzając przy tym sympatię, choć i w jego przypadku na wierzch wychodzą w końcu pozytywne cechy.
Razem okazują się zaskakująco zgranym ekranowym duetem, sprawdzającym się zarówno w wydaniu w pełni dramatycznym, jak i wtedy, gdy serial pokazuje swoje lżejsze oblicze. Jednocześnie nie jest to jeszcze para na tyle zgrana, żeby nie dochodziło między nimi do konfliktów i sprzecznych interesów. Podobnie jak w innych wątkach, i tutaj serial nie wgłębia się za bardzo w szczegóły, ale daje nam dość, żebyśmy się nie nudzili. A przy okazji wybaczyli twórcom, iż reklamujący serial twarzą i nazwiskiem Sean Bean pojawia się tu raptem w kilku scenach.
Shardlake – czy warto oglądać miniserial Disney+?
Ostatecznie nie ma to jednak żadnego znaczenia, bo „Shardlake” skutecznie broni się innymi atutami. Nie będąc wprawdzie serialem, który będziemy wspominać latami (albo chociaż za miesiąc), w zgrabny sposób ogrywa swoją wyjątkową scenerię, wyróżniając się i na tle kostiumowych dramatów, i pospolitych kryminałów. Od tych pierwszych odcinając się sprowadzeniem akcji z ogranego dworu do „ludu”, a od drugich historycznymi aspektami odgrywającymi znaczącą rolę w śledztwie.
Swoje robi też klimat, budowany unoszącą się w powietrzu atmosferą niepokoju i idealnie dobraną do historii scenerią (mroczny klasztor otoczony przez ponure mokradła), które widza kuszą, ale nigdy nie przytłaczają. I tak też można opisać „Shardlake’a”, potrafiącego sprawić, iż wybacza się mu widoczne gołym okiem wady i typowe dla gatunku uproszczenia, w zamian otrzymując atrakcyjną i unikającą sztucznego przeciągania opowieść. Nie miałbym nic przeciwko, żeby Matthew Shardlake stał się regularnym gościem na naszych ekranach – pierwsze wejście ma naprawdę solidne.