Apatowa i Rogena z miejsca połączyła wspólna wrażliwość żartu – naraz rozsadzającego bariery dobrego smaku, ale nigdy przesadnie chamskiego; wulgarnego, ale nie złośliwego, niepodatnego na cancel czy urażone uczucia. Jednak choćby komicy nie dobierają sobie współpracowników na podstawie pokrewieństwa humoru. To musi być coś większego.
"Mniej spermy. Więcej emocji" – powie mu kiedyś Apatow.
Spocony ze stresu chłopak podchodzi do stojącego w centrum sceny mikrofonu. Gdy wkracza w promień reflektora, po widowni przetacza się szmer zdziwienia. To chyba największy trzynastolatek w całym Vancouver! – krzyczy ktoś donośnie. Śmiech, choć nieprzesadzony; na środku stoi w końcu dziecko, które, zamknięte w swoim nieadekwatnie wielkim ciele, przeskakuje z nogi na nogę, jakby czekając na pozwolenie, żeby coś powiedzieć. Odchrząkuje dopiero, gdy ściszone głosy milkną. Rzucony na niego snop światła oślepia i podwaja obraz. Coś dzwoni w uszach jak po wybuchu granatu. Pot stróżkami spływa już nie tylko po czole, ale też po przedramionach i dłoniach. Wydostając się z rękawów koszuli, kapie na podłogę i tworzy przed nim wielką kałużę wstydu.
– Przepraszam, to tylko tłuszcz – mówi w końcu.
Ucho łapie ściszony dźwięk zwrotny z sali. Ten śmiech – nie z niego, ale dzięki niemu – to zasługa jego głowy, a nie fizjonomii. Niby to wie, ale musi sobie wyjaśnić, iż na siedzących przed nim twarzach uśmiech pojawił się dopiero wtedy, gdy skończył opowiadać swój żart. Ten chórek rechotów, chichotów i parsknięć składa się pewnie z kilkunastu osób.
To niewiele. Ale wystarczająco, żeby kontynuować.
Nowy materiał
Gdy Seth Rogen po swoim pierwszym stand-upowym występie mopuje z podłogi krople własnego talentu, amerykańską komedię trawi poważny – z jego perspektywy – pokoleniowy kryzys. W drodze powrotnej do domu widzi na półkach lokalnej wypożyczalni kaset okładki "Dnia świstaka", "Głupiego i głupszego" czy "Pani Doubtfire". Ten z Robinem Williamsem był całkiem zabawny, nie sądzisz, synku? – pyta go matka, łagodnie zachęcając do szybszego wyboru. Chłopak nie odpowiada. Wgapiony w wideotekę współczesnego humoru w końcu chwyta z półki "Prawo jazdy" Grega Beemana, licząc na utożsamienie z bohaterami jedynego w całej wypożyczalni filmu o nastolatkach. Z kumplem Evanem Goldbergiem wyłączą go potem po 20 minutach, rozczarowani tym, jak daleko od znanych im licealistów stoją zmyślone postacie w okularach przeciwsłonecznych i plisowanych spódniczkach. Nawet my napisalibyśmy to lepiej – mówi do przyjaciela Seth, pociągając łyk przeszmuglowanego do swojego pokoju piwa. No i napisali.
Przewodnik
Z Apatowem poznali się na planie "Luzaków i kujonów", które jakimś cudem okazały się inkubatorem przyszłości amerykańskiej komedii. Trudno inaczej określić skromny młodzieżowy serial, w którym obok Rogena swoje pierwsze poważne występy zaliczyli James Franco, Jason Segel, Martin Starr, John Francis Daley i Linda Cardellini pod (również debiutującym!) okiem lub piórem Judda Apatowa, Paula Feiga, Mike’a White’a czy Jake’a Kasdana. W zbudowaniu tej wielowektorowej sieci trwałych połączeń nie przeszkodziło choćby brutalne ukręcenie serialowi łba po pierwszym sezonie, o którym kilkanaście lat później Apatow powie: W pewnym sensie wszystko, co w życiu zrobiłem, jest zemstą na ludziach, którzy skasowali "Luzaków i kujonów".
Coś ponad żart
Apatowa i Rogena z miejsca połączyła wspólna wrażliwość żartu – naraz rozsadzającego bariery dobrego smaku, ale nigdy przesadnie chamskiego; wulgarnego, ale nie złośliwego, niepodatnego na cancel czy urażone uczucia. Jednak choćby komicy nie dobierają sobie współpracowników na podstawie pokrewieństwa humoru. To musi być coś większego; w końcu dla Rogena, tak jak i Goldberga oraz Apatowa, najcelniejszy dowcip to wciąż tylko forma wypowiedzi. Treść wychodzi z rzeczy ostentacyjnie wręcz nieśmiesznych: zakumulowanych doświadczeń, kątów spojrzeń na rzeczywistość, konstelacji poglądów.
Jeśli więc to nie humor okazał się klejem twórczej relacji, to stało się nim wspólne poczucie zagubienia: jednoczesne zniesmaczenie sednem współczesności i fascynacja jej powierzchownymi błyskotkami. Nieważne, czy Rogenowskim protagonistą będzie akurat sfrustrowany nastolatek, zmęczony codziennością rodzic czy zakonserwowany w wodzie po ogórkach stuletni Żyd – drogą każdego z nich jest zawsze dojrzewanie do przebicia się przez fasadę hedonizmu i znalezienie przyjemności wyższego rzędu w obowiązku, poświęceniu czy geście międzyludzkiej szlachetności. Restart układu nagrody: odłożenie szybkich dopaminowych zastrzyków (seks, alkohol, narkotyki) i zdecydowane oddanie się temu, co do niedawna uważali za nudne i frajerskie (praca, ustatkowanie, rytm rutyny). Zamiast gier wideo – posprzątanie mieszkania z uśmiechem. Wyprasowanie koszuli. Wyjście na ludzi.
Anegdoty
Ale to jeszcze nie wszystko, bo odpalając kolejną komedię kanadyjskiego duetu, mam jednak wrażenie innego smaku tych uniwersalnych dylematów – jak gdyby zamiast podwalinami projektów były one prędzej organicznymi punktami dojścia. Praca nad scenariuszem zaczynała się raczej od spisania zapamiętanych momentów: śmiesznych, wstydliwych i przykrych interakcji układanych potem na ekranie w kolaż pewnego stanu ducha. I tak jak zwykle nie jara mnie czytanie kina przez biografię twórców, Rogen to po prostu taki koleś, który zaprasza do swojego życia kolejnymi anegdotami. Wśród nich: stand-up z mocno brzęczącym "ja" na początku każdego zdania. Przyjaźń z Goldbergiem i scenariusz "Supersamca"; filmu powstałego z potrzeby reprezentacji, gdzie dwóch bohaterów – podkreślmy, iż nazwani Seth i Evan – zaciąga się wspomnieniami i popija prawdziwe wydarzenia doprawione gatunkową fantazją. Firma producencka Point Gray Pictures, zawdzięczająca swoją nazwę Point Gray Secondary School – szkole, na której korytarzach najpierw się poznali, potem uciekali nimi przed mięśniakami i krępowali wydukaniem Cz…cześć do dziewczyn.
Koniec psot?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przekartkować album do wspomnień z 2014 roku. W tej przeklętej dekadzie widzowie na całym świecie uznali, iż sale kinowe nie są już odpowiednią przestrzenią do żartów. Od przeglądania zestawień box-office'u z tamtego okresu aż boli serce: zarabiające na siebie wyjątki w postaci "Kac Vegas", "Teda" czy "Jump Street" wystają jak samotne, zawstydzone wysepki na morzu strat finansowych, fiskalnych katastrof i frekwencyjnych tragedii. Seth Rogen, jako jeden z naczelnych kapitanów komedii, widział co prawda, iż poziom wód się podnosi, ale po swoim pokładzie biegał raczej suchą stopą. W tak trudnych warunkach jego "To już jest koniec" poradził sobie całkiem nieźle, "Sąsiedzi" jeszcze lepiej, a przygotowywany właśnie "Wywiad ze słońcem narodu" z miejsca otrzymał od Sony wymagany budżet. Rogen osiągnął status "dochodowego twórcy", co dla komika jest wyróżnieniem bardziej abstrakcyjnym niż Oscar w kategorii aktora pierwszoplanowego. I ze świadomością tej abstrakcji zabrał się do pracy.
W przyszłość
Naturalnie, nie inaczej było w przypadku Rogena i Goldberga. "Future Man", "Amerykanin w marynacie", "Kaznodzieja", "Platoniczna przyjaźń" czy "The Boys" – wszystkie z premierami w serwisach internetowej rozrywki. W świecie, w którym komedia okazuje się naraz ryzykiem finansowym i wizerunkowym dla hollywoodzkich studiów filmowych, streaming zbudował komikom schron niemal idealny. Stosując odwrotność logiki wielkich wytwórni, okazał się bowiem zainteresowany nie wymiernym zwrotem inwestycji, ale eskalacją biblioteki i maksymalnym zróżnicowaniem treści. Co najlepsze, do dziś preferuje też pracę na ukochanym przez humor średnim budżecie 30-40 milionów dolarów. Czego można chcieć więcej?
Przeróżne wariacje tego pytania Seth Rogen musiał chyba słyszeć w swoim życiu tak wiele razy, iż aż w odpowiedzi nakręcił "Studio"; na poziomie deklaracji kolejny projekt z pamiętnika, którego większość scen napisało życie dojrzałego filmowca. Na tym niewypowiedzianym – pozbawione kompleksów upomnienie się o należny szacunek, legitymizujący jego pracę w środowisku twórców, a nie cyrkowych klaunów. Obsadzając samego siebie w roli szefa fikcyjnej wytwórni Continental, Rogen symbolicznie nadaje sobie sprawczość kształtowania przemysłu. Wprowadzając na ekran w rolach drugoplanowych Martina Scorsesego, Sarah Polley czy Rona Howarda, zaznacza swoją obecność w zbiorze amerykańskich autorów kina. Pozwalając sobie na birdmanowskie formalne szarże, kręcąc w pojedynczych ujęciach i imponujących jazdach kamery, staje w obronie artystycznych potencjałów komedii. W końcu większość interakcji swojego bohatera z branżą opiera na emocji niewystarczania; ciągłych perswazjach i wyjaśnieniach, iż w nie mniejszym niż oni stopniu zajmuje się tworzeniem sztuki. Ten luksusowy serial Apple może stać się dla Rogena projektem, na którego realizację czekał całe życie; chwilą wyłamania szyn szuflady i wydarcia sobie twórczej sprawiedliwości bez umniejszających spójników "ale".
Gdy tylko skończy opowiadać swój żart, usłyszy donośny rechot całego świata.
Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.
"Mniej spermy. Więcej emocji" – powie mu kiedyś Apatow.
***
Spocony ze stresu chłopak podchodzi do stojącego w centrum sceny mikrofonu. Gdy wkracza w promień reflektora, po widowni przetacza się szmer zdziwienia. To chyba największy trzynastolatek w całym Vancouver! – krzyczy ktoś donośnie. Śmiech, choć nieprzesadzony; na środku stoi w końcu dziecko, które, zamknięte w swoim nieadekwatnie wielkim ciele, przeskakuje z nogi na nogę, jakby czekając na pozwolenie, żeby coś powiedzieć. Odchrząkuje dopiero, gdy ściszone głosy milkną. Rzucony na niego snop światła oślepia i podwaja obraz. Coś dzwoni w uszach jak po wybuchu granatu. Pot stróżkami spływa już nie tylko po czole, ale też po przedramionach i dłoniach. Wydostając się z rękawów koszuli, kapie na podłogę i tworzy przed nim wielką kałużę wstydu.
– Przepraszam, to tylko tłuszcz – mówi w końcu.
Ucho łapie ściszony dźwięk zwrotny z sali. Ten śmiech – nie z niego, ale dzięki niemu – to zasługa jego głowy, a nie fizjonomii. Niby to wie, ale musi sobie wyjaśnić, iż na siedzących przed nim twarzach uśmiech pojawił się dopiero wtedy, gdy skończył opowiadać swój żart. Ten chórek rechotów, chichotów i parsknięć składa się pewnie z kilkunastu osób.
To niewiele. Ale wystarczająco, żeby kontynuować.
Nowy materiał
Gdy Seth Rogen po swoim pierwszym stand-upowym występie mopuje z podłogi krople własnego talentu, amerykańską komedię trawi poważny – z jego perspektywy – pokoleniowy kryzys. W drodze powrotnej do domu widzi na półkach lokalnej wypożyczalni kaset okładki "Dnia świstaka", "Głupiego i głupszego" czy "Pani Doubtfire". Ten z Robinem Williamsem był całkiem zabawny, nie sądzisz, synku? – pyta go matka, łagodnie zachęcając do szybszego wyboru. Chłopak nie odpowiada. Wgapiony w wideotekę współczesnego humoru w końcu chwyta z półki "Prawo jazdy" Grega Beemana, licząc na utożsamienie z bohaterami jedynego w całej wypożyczalni filmu o nastolatkach. Z kumplem Evanem Goldbergiem wyłączą go potem po 20 minutach, rozczarowani tym, jak daleko od znanych im licealistów stoją zmyślone postacie w okularach przeciwsłonecznych i plisowanych spódniczkach. Nawet my napisalibyśmy to lepiej – mówi do przyjaciela Seth, pociągając łyk przeszmuglowanego do swojego pokoju piwa. No i napisali.
Seth Rogen i Evan Goldberg
Pierwszy zarys "Supersamca" powstał w 1995 roku, gdzieś między biologią a historią i gdzieś między pierwszymi jointami za sąsiadującym ze szkołą Seven Eleven a gastrówą w McDonalds kilka ulic dalej. Ten wielokrotnie poprawiany materiał na transformację w pełnometrażowy film poczeka jeszcze 12 lat i pewnie właśnie dlatego po dziś dzień jest zarazem najśmieszniejszym i najgłębszym przedstawieniem stanu ducha dojrzewającego licealisty, jakie dało nam kino (fakt, a nie opinia). Efekt końcowy to wyjątkowy palimpsest, w którym nabazgrane bezpretensjonalną ręką dzieciaków frustracje, lęki i zawody wyłażą na każdym kroku spod pisma dużo bardziej ustrukturyzowanego i świadomego scenariuszowych reguł. Skala refleksji, którą Rogen i Goldberg upychają w tę skromną odyseję od sklepu monopolowego do podmiejskiej domówki, mieści w sobie: tragedię zseksualizowanej i zwulgaryzowanej współczesności, opresyjność standardów męskości, homoerotyczny potencjał chłopackiej przyjaźni, obezwładniający strach przed odrzuceniem i konieczność resuscytacji uniwersalnych wartości konserwatywnej Ameryki. Słowem: wszystko to, co świadczy o merytorycznej sile krytycznego postmodernizmu spod znaku Harmony’ego Korine’a czy Todda Solondza. Z tą różnicą, iż twórczość kanadyjskiego duetu została gwałtownie strywializowana i zamknięta w umniejszającej szufladce "głupawej komedii". Tej samej, z której lata wcześniej amerykańscy recenzenci potrafili uwolnić i uwznioślić kino Mela Brooksa, Woody’ego Allena, Steve’a Martina czy braci Zucker. Do wyciągnięcia z niej Rogena i Goldberga jakoś się jednak nie palili. "Supersamiec"
Gdy o tym myślę, dochodzę do wniosku, iż to chyba kwestia (mówiąc eufemistycznie) niespektakularnej reżyserii otaczającej scenariusze, a więc formy, a nie esencji. Allen w czasach, gdy mu się jeszcze chciało, czerpał z francuskiej nowej fali czy klasycznego Hollywoodu. Rogen natomiast za twórczą wyrocznię uważał Judda Apatowa – człowieka, dla którego moc komedii kryje się w tekście i aktorskiej sile jego podania; zadaniem reżyserii jest tylko jej nie osłabić. Wbijaną do chłonnej głowy filozofią było więc oddanie sprawiedliwości żartowi w stanie czystym, bez reżyserskich ozdobników i montażowych ulepszaczy smaku. Istota stand-upu, który ich wychował, zamknięta w klarownej, fabularnej opowieści. Przewodnik
Z Apatowem poznali się na planie "Luzaków i kujonów", które jakimś cudem okazały się inkubatorem przyszłości amerykańskiej komedii. Trudno inaczej określić skromny młodzieżowy serial, w którym obok Rogena swoje pierwsze poważne występy zaliczyli James Franco, Jason Segel, Martin Starr, John Francis Daley i Linda Cardellini pod (również debiutującym!) okiem lub piórem Judda Apatowa, Paula Feiga, Mike’a White’a czy Jake’a Kasdana. W zbudowaniu tej wielowektorowej sieci trwałych połączeń nie przeszkodziło choćby brutalne ukręcenie serialowi łba po pierwszym sezonie, o którym kilkanaście lat później Apatow powie: W pewnym sensie wszystko, co w życiu zrobiłem, jest zemstą na ludziach, którzy skasowali "Luzaków i kujonów".
"Luzaki i kujony"
Za jeden z wymiarów tej zemsty można uznać otoczenie twórczą opieką młodego, zagubionego ucznia. Gdy Rogen – po wycofaniu z ramówki kolejnego serialu Apatowa – będzie borykał się z dwuletnim bezrobociem, ten zatrudni go do przepisywania scenariuszy produkowanych przez siebie filmów. Gdy Rogena dopadnie depresyjna samotność, Apatow sprowadzi do L.A. Evana Goldberga i załatwi duetowi pierwszą poważną scenopisarską robotę przy "Da Ali G Show". Swojego ulubieńca obsadzi najpierw w "40-letnim prawiczku", gdzie pozwoli improwizować wszystkie swoje kwestie, potem w pierwszoplanowej roli we "Wpadce". Uwierzy w czekające w szufladzie gotowe scenariusze i wyprodukuje mu "Supersamca", "Boski chillout" i "Drillbita Taylora". W końcu podzieli się też najważniejszą scenopisarską radą, którą Rogen weźmie sobie głęboko do serca. "Mniej spermy. Więcej emocji". Coś ponad żart
Apatowa i Rogena z miejsca połączyła wspólna wrażliwość żartu – naraz rozsadzającego bariery dobrego smaku, ale nigdy przesadnie chamskiego; wulgarnego, ale nie złośliwego, niepodatnego na cancel czy urażone uczucia. Jednak choćby komicy nie dobierają sobie współpracowników na podstawie pokrewieństwa humoru. To musi być coś większego; w końcu dla Rogena, tak jak i Goldberga oraz Apatowa, najcelniejszy dowcip to wciąż tylko forma wypowiedzi. Treść wychodzi z rzeczy ostentacyjnie wręcz nieśmiesznych: zakumulowanych doświadczeń, kątów spojrzeń na rzeczywistość, konstelacji poglądów.
Jeśli więc to nie humor okazał się klejem twórczej relacji, to stało się nim wspólne poczucie zagubienia: jednoczesne zniesmaczenie sednem współczesności i fascynacja jej powierzchownymi błyskotkami. Nieważne, czy Rogenowskim protagonistą będzie akurat sfrustrowany nastolatek, zmęczony codziennością rodzic czy zakonserwowany w wodzie po ogórkach stuletni Żyd – drogą każdego z nich jest zawsze dojrzewanie do przebicia się przez fasadę hedonizmu i znalezienie przyjemności wyższego rzędu w obowiązku, poświęceniu czy geście międzyludzkiej szlachetności. Restart układu nagrody: odłożenie szybkich dopaminowych zastrzyków (seks, alkohol, narkotyki) i zdecydowane oddanie się temu, co do niedawna uważali za nudne i frajerskie (praca, ustatkowanie, rytm rutyny). Zamiast gier wideo – posprzątanie mieszkania z uśmiechem. Wyprasowanie koszuli. Wyjście na ludzi.
"To już jest koniec"
Czyli co, uchachany zjarus z Kanady stał się nagle twarzą nowego amerykańskiego konserwatyzmu? No nie do końca, bo zamiast scenami radosnego samospełnienia w życiu rodzinnym, związkowym czy zawodowym, Rogen i Goldberg kończą swoje projekty na wyraźnie odznaczonej nucie ekstazy bądź niepokoju. Być może to dlatego, iż – zgodnie z naukami Apatowa – w opowieściach tych nigdy nie chodzi o celebrację przemiany, ale o uwznioślenie procesu moralnego dojrzewania do tejże. W ciepło autoironicznym spojrzeniu na bohaterów scenopisarski duet afirmuje zawieszenie między stanami przejściowymi, a deklarowaną gotowość na zmianę oplata trudnymi do przezwyciężenia starymi przyzwyczajeniami i odruchami. Finałowe sekwencje hedonistycznej celebracji (od niebiańskiego koncertu Backstreet Boys w "To już jest koniec" po seksualną orgię żywności w "Sausage Party") przypominają o niedomknięciu tej metamorfozy. Mówiąc prościej: dojrzewanie jest tu raczej wyrazem woli, a nie "nowej" osobowości, powstałej po odrzuceniu jakiegoś starego "ja". Niepokój z kolei charakteryzuje momenty niegotowości; jak w gorzkiej puencie "Supersamca", gdzie odchodzący w przeciwne strony bohaterowie, mimo partnerek u boku, patrzą tęskno na mijający czas chłopackiej beztroski. To scena, na której zawsze głęboko się wzruszam. Anegdoty
Ale to jeszcze nie wszystko, bo odpalając kolejną komedię kanadyjskiego duetu, mam jednak wrażenie innego smaku tych uniwersalnych dylematów – jak gdyby zamiast podwalinami projektów były one prędzej organicznymi punktami dojścia. Praca nad scenariuszem zaczynała się raczej od spisania zapamiętanych momentów: śmiesznych, wstydliwych i przykrych interakcji układanych potem na ekranie w kolaż pewnego stanu ducha. I tak jak zwykle nie jara mnie czytanie kina przez biografię twórców, Rogen to po prostu taki koleś, który zaprasza do swojego życia kolejnymi anegdotami. Wśród nich: stand-up z mocno brzęczącym "ja" na początku każdego zdania. Przyjaźń z Goldbergiem i scenariusz "Supersamca"; filmu powstałego z potrzeby reprezentacji, gdzie dwóch bohaterów – podkreślmy, iż nazwani Seth i Evan – zaciąga się wspomnieniami i popija prawdziwe wydarzenia doprawione gatunkową fantazją. Firma producencka Point Gray Pictures, zawdzięczająca swoją nazwę Point Gray Secondary School – szkole, na której korytarzach najpierw się poznali, potem uciekali nimi przed mięśniakami i krępowali wydukaniem Cz…cześć do dziewczyn.

"Sausage Party" – zwiastun
"To już jest koniec"? Apokaliptyczny efekt zmęczenia hollywoodzkim showbiznesem. "Green Hornet"? Spełnienie marzeń nałogowych czytelników komiksów superbohaterskich. "Pineapple Express"? Wyraz nieskończonej miłości do marihuany i braci Coen. I tak dalej, i tak dalej. Po filmografii Rogena (tej scenopisarskiej, ale i aktorskiej czy producenckiej) można tak skakać, szukając przecięć i punktów wspólnych między ekranowym dowcipem a życiowym wspomnieniem. To tym łatwiejsze, iż przewracając ufajdane kartki w albumie ze zdjęciami często widać nie jednego, ale kilku Rogenów. Każdy z nich tak samo prawdziwy, bo inaczej rozłożone akcenty tematyzowanego dojrzewania kolejnych bohaterów odbijają jego osobiste wzrastanie naraz jako twórcy i człowieka. Którym z nich jest jednak w tej chwili? Koniec psot?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przekartkować album do wspomnień z 2014 roku. W tej przeklętej dekadzie widzowie na całym świecie uznali, iż sale kinowe nie są już odpowiednią przestrzenią do żartów. Od przeglądania zestawień box-office'u z tamtego okresu aż boli serce: zarabiające na siebie wyjątki w postaci "Kac Vegas", "Teda" czy "Jump Street" wystają jak samotne, zawstydzone wysepki na morzu strat finansowych, fiskalnych katastrof i frekwencyjnych tragedii. Seth Rogen, jako jeden z naczelnych kapitanów komedii, widział co prawda, iż poziom wód się podnosi, ale po swoim pokładzie biegał raczej suchą stopą. W tak trudnych warunkach jego "To już jest koniec" poradził sobie całkiem nieźle, "Sąsiedzi" jeszcze lepiej, a przygotowywany właśnie "Wywiad ze słońcem narodu" z miejsca otrzymał od Sony wymagany budżet. Rogen osiągnął status "dochodowego twórcy", co dla komika jest wyróżnieniem bardziej abstrakcyjnym niż Oscar w kategorii aktora pierwszoplanowego. I ze świadomością tej abstrakcji zabrał się do pracy.
"Sąsiedzi 2"
Pomysłem wyjściowym "Wywiadu ze słońcem narodu" było intelektualne (albo zjarane – jak kto woli) ćwiczenie: "Co, gdyby równoletni nam Kim Dzong Un był przy okazji spoko kolesiem?". Cóż, jak się gwałtownie okazało, nie był. Na kilka tygodni po publikacji pierwszego zwiastuna, ambasador Korei Północnej zadął w dyplomatyczny róg, nazywając film "bezprecedensowym aktem wojny" i obwiniając rząd amerykański o wspieranie terroryzmu. Interwencja na szczeblu międzynarodowym rozpoczęła lawinę tych mniejszych (niekończące się poprawki filmu, próbujące raz po raz ugrzeczniać filmową satyrę) oraz większych (prezydent Barack Obama wziął "Wywiad…" w obronę w trakcie swojego wystąpienia) wydarzeń. Z perspektywy czasu ważne są dwa: po pierwsze, Koreańczycy zaatakowali serwery Sony, doprowadzając do wycieku dziesiątek tysięcy zastrzeżonych mailów. W konsekwencji większość kierownictwa z legendą branży Amy Pascal na czele musiało ustąpić ze swoich stanowisk. Po drugie, realna groźba ataków terrorystycznych na kina wyświetlające film wymusiła opracowanie nowego modelu dystrybucji. Zaledwie dwa tygodnie po oficjalnej premierze "Wywiad…" trafił na platformę Google Play, stając się pierwszym w historii tak głośnym tytułem z (niemal równoległym) dostępem internetowym. "Wywiad ze słońcem narodu"
Mam przekonanie, iż oba te wydarzenia do dziś kładą się cieniem na kondycji amerykańskiej komedii. Wyciągnąwszy wnioski z katastrofy wewnątrz Sony, wielkie studia dostrzegły przemianę granic humoru i uznały gatunek za realne, konieczne do ujarzmienia zagrożenie. W miarę naturalnie na przestrzeń wolnej komediowej ekspresji wyrosła z kolei sieć – "Wywiad…" podczas pierwszego weekendu zarobił w internetowych wypożyczalniach 15 milionów dolarów, otwierając tym samym nowy okres w historii dystrybucji filmowej. Czy komicy sami wynieśli się na streamingi, odnajdując w nich łatwiejszych niż studia filmowe współpracowników, czy zostali na nie wykopani; cóż… wiem tyle, iż choćby dla dzieł największych ikon humoru to kanapa, a nie kinowy fotel, stała się domyślną przestrzenią konsumpcji. W przyszłość
Naturalnie, nie inaczej było w przypadku Rogena i Goldberga. "Future Man", "Amerykanin w marynacie", "Kaznodzieja", "Platoniczna przyjaźń" czy "The Boys" – wszystkie z premierami w serwisach internetowej rozrywki. W świecie, w którym komedia okazuje się naraz ryzykiem finansowym i wizerunkowym dla hollywoodzkich studiów filmowych, streaming zbudował komikom schron niemal idealny. Stosując odwrotność logiki wielkich wytwórni, okazał się bowiem zainteresowany nie wymiernym zwrotem inwestycji, ale eskalacją biblioteki i maksymalnym zróżnicowaniem treści. Co najlepsze, do dziś preferuje też pracę na ukochanym przez humor średnim budżecie 30-40 milionów dolarów. Czego można chcieć więcej?

"Amerykanin w marynacie" – zwiastun
Jak sądzę, siły rażenia. Dziwny miks produkcyjnej wygody i anonimowości na tle niekończącego się katalogu streamingu, zamiast wyciągnąć Rogena z szuflady "głupawej komedii", zatrzasnął go tam jeszcze mocniej. Na kluczyk zamknęły z kolei czynniki, powiedzmy, dziejowe: zmiana społecznej wrażliwości, która zanim się zaśmieje, często zastanawia się, czy wypada. Pogłębiający się kryzys wartości, osłabiający punktową siłę konserwatywnych morałów. W końcu odebranie godności komedii w ogóle; postrzeganie jej jak gatunku drugiej kategorii, wyrzuconego z kinoteatrów do namiotów YouTube’a czy Netfliksa. Gdy puszczam znajomym te filmy, śmieją się na bezdechu bite 90 minut, a potem pytają: No ale co, mam to ocenić tak samo jak Felliniego?
Przeróżne wariacje tego pytania Seth Rogen musiał chyba słyszeć w swoim życiu tak wiele razy, iż aż w odpowiedzi nakręcił "Studio"; na poziomie deklaracji kolejny projekt z pamiętnika, którego większość scen napisało życie dojrzałego filmowca. Na tym niewypowiedzianym – pozbawione kompleksów upomnienie się o należny szacunek, legitymizujący jego pracę w środowisku twórców, a nie cyrkowych klaunów. Obsadzając samego siebie w roli szefa fikcyjnej wytwórni Continental, Rogen symbolicznie nadaje sobie sprawczość kształtowania przemysłu. Wprowadzając na ekran w rolach drugoplanowych Martina Scorsesego, Sarah Polley czy Rona Howarda, zaznacza swoją obecność w zbiorze amerykańskich autorów kina. Pozwalając sobie na birdmanowskie formalne szarże, kręcąc w pojedynczych ujęciach i imponujących jazdach kamery, staje w obronie artystycznych potencjałów komedii. W końcu większość interakcji swojego bohatera z branżą opiera na emocji niewystarczania; ciągłych perswazjach i wyjaśnieniach, iż w nie mniejszym niż oni stopniu zajmuje się tworzeniem sztuki. Ten luksusowy serial Apple może stać się dla Rogena projektem, na którego realizację czekał całe życie; chwilą wyłamania szyn szuflady i wydarcia sobie twórczej sprawiedliwości bez umniejszających spójników "ale".
"Studio"
Mimo podjarki z tego stanu rzeczy, widzę wyraźnie, jak przed nadchodzącą premierą "Studia" 42-letni Rogen znowu się stresuje. W swojej willi w Los Angeles chodzi nerwowo po salonie, a odpalony joint – codzienny towarzysz podróży – zamiast spokoju, napełnia go falą zmartwień i paranoi. Reflektor znowu świeci prosto w twarz, media patrzą z ukosa, krytycy ostrzą pióra, pot stróżkami spływa po czole i skapuje na podłogę. Gdy tylko skończy opowiadać swój żart, usłyszy donośny rechot całego świata.
Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.