Serial "Wikingowie: Valhalla" jest jak Red Hot Chilli Peppers: Blood, Sugar, Sex, Magic!

srebrnykompas.pl 1 rok temu

Wracając do Kattegat nie miałem wielkich oczekiwań wobec kolejnego pokolenia serialowych Wikingów. Chciałem fajnej, atrakcyjnej wizualnej opowieści o ludziach swoich czasów. Wciągających postaci, czasem zwykłych a czasem wybitnych tłukących boleśnie dupę o bruk. Walki starego z nowym. A wszystko podane z nerwem. I tak jest w przypadku Netflixowego „Wikingowie: Valhalla”.

Złota Era Wikingów dobiega końca tyle, iż sami Wikingowie nie mają jeszcze o tym pojęcia, bo władający Skandynawią duński król Kanut Wielki zamierza stworzyć ogromne imperium władające północną Europą. Akurat traf chce, iż w swej politycznej głupocie król Anglii Etelred II daje Kanutowi okazję.

Jest sto lat po rzeczywistości znanej nam z serialu „Wikingowie”. Czyny legendarnego Ragnara Lodbrooka i jego synów przeszły do legendy, a dawni bogowie zmuszeni są ustąpić miłosiernemu Jezuskowi. Coraz częściej dochodzi do wojen religijnych w obrębie wikińskiego narodu. Jednocześnie kolonizujący Europę Wikingowie na tyle osiedli w nowych krajach, iż mowa przodków, ich tradycja i religia stają się obce, a najechany ledwie trzy pokolenia ląd staje się nową ojczyzną.

I tak jest w Anglii. To tam Wikingowie służący wiernie swojemu królowi padają ofiarą czystek swojego władcy. Rządzący Etelred II uznaje, iż należy oczyścić Anglię z wrażego elementu i wyrzyna w pień swoich wikińskich współobywateli. Ocalałym z pogromu jest norweski książę Harald Sigurdsson (Leo Suter) niosący ziomkom ponure wieści. I tu wchodzi na scenę Kanut Wielki (Bradley Freegard), syn Eryka Widłobrodego i Storrady Dumnej, siostry Bolesława Chrobrego.

Król Danii wzywa wszystkich Wikingów do znanego nam Kattegat, w którym zebrać się ma Wielka Armia zdolna pomścić śmierć pobratymców i podbić Anglię, co jest kluczowym punktem w imperialnym planie Duńczyka.

I w momencie, gdy do miasta przybywają ze wszystkich stron wojownicy wszelkich wyznań, na spokojne wody fiordu Kattegackiego wpływa ekipa Leifa Erikssona (Sam Corlett), który przybywa z Grendlandii i wraz z towarzyszami oraz siostrą szuka zemsty.

Jak widzimy wielka intryga polityczna styka się z motywacją osobistą i przyznam, iż taki punkt wyjścia bardzo mi się podoba.

Mamy tło w postaci kształtującej się rzeczywistości społeczno politycznej przemijającego świata Wikingów. Trafia w nią grupa Grenlandczyków, którzy przybywają do kipiącego Kattegat i chcą dokonać zemsty na gościu, który zgwałcił Leifowi siostrę Freydis (Frida Gustavsson), a na dodatek nożem wyciął jej na plecach znak krzyża.

Nie mają pojęcia skąd to buzujące emocjami Kattegat. Skąd te tłumy. Kto jest księciem, a kto żebrakiem. Nie wiedzą nic. choćby ich to nie interesuje. Tylko zemsta jest ważna. A potem? Co będzie to będzie.

A przecież mamy w tle Anglię, która staje u progu nowego wyzwania, bo głupi król umiera w obliczu najazdu Wikingów. Jego następcą zostaje butny młokos, któremu wydaje się, iż wszystko może i wszystko wie, ale tylko królewski doradca Goodwyn i jego macocha, królowa Emma wie, czy tak naprawdę gówno wie. No ale cóż. Gówniarz chce być jak najszybciej koronowany i nie dociera do niego, iż Kanut dowiedziawszy się o śmierci Etelreda II zadowoli się głową jego następcy. W końcu jakieś trofeum musi być.

I jak to się ogląda? Bardzo fajnie.

„Wikingowie: Valhalla” utrzymują wysoki poziom, jakby na przekór Netflixowi, który zwykle sypie kasą i nie interesuje się, co w efekcie powstanie. W końcu bożek promocji i marketingu oraz zaprzyjaźnieni recenzenci i bat w postaci darmowego udostępnienia pierwszych kilku odcinków załatwią sprawę.

Tymczasem mamy do czynienia z serialem, który autentycznie wciąga i działa na wszystkich płaszczyznach. Począwszy od wyrazistych bohaterów, którzy targani emocjami podejmują nie zawsze dobre decyzje, przez wciągające intrygi, po wizualną warstwę serialu.

Zacznijmy od bohaterów: księcia Haralda Sigurdssona, Leifa Erikssona i jego siostrę Freydis Eriksdatter. A mają co robić. Muszą bowiem skonfrontować się nie tylko z własną przeszłością, ale z rzeczywistością, intrygami wobec których muszą zająć stanowisko, często drastycznie inne od tego, co do tej pory robili i wyznawali.

Mamy tu Leifa Erikssona, który wyruszywszy z Trondheim ruszył na zachód, gdzie pięćset lat przed Kolumbem dotarł do Ameryki Północnej. Ale to jeszcze nie teraz. W serialu poznajemy go jako młodego chłopaka żyjącego w cieniu okrutnego ojca Eryka Thorvaldsona zwanego Rudym, którego brutalność zmusiła do ucieczki Grenlandię. Żyjąc w mroku swego rodziciela Leif próbuje przejść do historii. Jeszcze nie wie jak. Wie tylko, iż musi wyjść z cienia ojca. Z mroku, który go dusi i pozbawia pewności siebie.

Widzimy tutaj historię młodego człowieka, który posiadając spore umiejętności nie wierzy w siebie. Brak mu tej iskry, tego kroczku, małego sukcesu w oczach ludzi, co sprawi, iż będzie mógł stanąć na nogach i żyć własnym życiem.

Mamy tu Haralda Sigurdssona, norweskiego księcia o wyglądzie Mateuszka McConaughey`a . Watażki, który ma swój czar, jest odważny, świetnie zbudowany, no i ma bajer, za pomocą którego potrafi pojednać zwaśnionych religijnie Wikingów, za co docenia go Kanut Wielki.

W przyszłości Harald będzie dożywotnim królem Norwegii, ale póki co poznajemy go na początku drogi wyznaczonej przypadkowym spotkaniem w porcie z Freydis, która po długim rejsie z Grenlandii chciałaby nie tylko wykąpać się.

Dochodzimy więc do Freydis, siostry Leifa szukającej pomsty. Z czasem dziewczyna wchodzi na drogę przemiany duchowej prowadzącej do ochrony dawnych bóstw przed oszalałymi chrześcijańskimi wikingami. W serialu ich uosobieniem jest przechrzta jarl Kare (Asbjørn Krogh Nissen), nawracający pogan ogniem i mieczem.

A przecież mamy jeszcze sporo pomniejszych wątków, które mogłyby sprawić, iż serial będzie nieczytelny, a bohaterowie potraktowani po macoszemu. Na szczęście każdy z nich otrzymuje wystarczająco wiele czasu, byśmy potraktowali ich na tyle poważnie, iż przejmujemy się nie tylko ich losami, ale intrygami wpływającymi na postępowanie głównych bohaterów.

Oczywiście Leif i Harald ruszają u boku Kanuta na podbój Anglii, gdzie każdy z nich zyskuje powód do chwały, w końcu rozwalenie mostu londyńskiego i przyczynienie się do pokonania Anglików to nie w kij dmuchał! Dzięki temu Grenlandczyk czyni pierwszy krok o wyjścia z cienia ojca. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, iż czeka go o wiele większy problem. Jest nim tkwiący w nim mrok pchający do autodestrukcji.

Patrzcie, mimo iż Leif pracuje na własną renomę okazuje się, iż musi zwalczyć coś, co zostanie w nim do końca, a jedynym sposobem stanie się umiejętność kontrolowania gniewu i agresji. Dla mnie, jako widza jest to fantastyczny aspekt serialu.

Uwagę zwracają również drugoplanowe postacie, jak król Danii Kanut Wielki. Mimo, iż nie ma go w serialu zbyt wiele, to praktycznie od początku do końca czujemy jego obecność. Wiemy, iż jest władcą świadomym swojej potęgi, ale również słabości. W okamgnieniu zawiera i zrywa przymierza, wykorzystuje przeciwników, jak i przyjaciół.

Wie, iż nie tylko oręż pomaga zdobyć władzę. Równie ważna jest polityka, ale też takie zawieranie sojuszy tylko po to, by je zerwać ku przestrodze innych. Jest to bardzo fajne podejście i dawno przeze mnie nie widziane. Zresztą wszystko, co dzieje się wokół Kanuta jest wyraziście, z biglem i pomysłowo rozgrywane.

Świat „Wikingów: Valhalla” to nie tylko wewnętrzne rozgrywki, zderzenie światów starych bogów z chrześcijaństwem, intrygi, wspaniała scenografia, kostiumy i walki. To również rzeczywistość, która wykluwa się pod wpływem wszystkich tych czynników.

Gdzieś podskórnie czujemy, iż przedstawia nam się świat, którego koniec jest bliski. Świat, w którym w imię boga – nieważne którego – popełnia się coraz bardziej bestialskie zbrodnie, a tortury i rzeź wbrew deklaracjom stają się elementem systemu. Systemu, w którym przemoc zostaje usprawiedliwiona i traktowana jako najwyższy element poświęcenia się społeczności.

To rzeczywistość duszna do tego stopnia, iż zaczynasz marzyć o spierdoleniu gdzieś na koniec świata, gdzie sam będziesz mógł tworzyć rzeczywistość w oparciu o własne marzenia. I to widzimy u Erikssona, który żyjąc jakby z boku ma dosyć. Nie chce żyć w miejscu, gdzie w imieniu starych czy nowych bogów dokonywane są zbrodnie. Widać to szczególnie w świetnie rozegranej scenie ofiary jednego z mieszkańców Kattegat broniącego się przed najazdem przechrztów pod wodzą jarla Kare.

Pomyślicie pewnie, iż „Wikingowie: Valhalla” jest dziełem doskonałym. No nie. Jest to produkcja dobra, a miejscami bardzo dobra. Sceny zbiorowe są świetne i tyle się w nich dzieje! Po prostu masz ochotę wrzucić pauzę i podziwiać to, co dzieje się w trzecim, a choćby czwartym planie. Jasne, będą tacy, którzy parskną śmiechem, ale jak dla mnie dekoracje, rekwizyty, kostiumy, w ogóle strona wizualna tego serialu to coś wspaniałego. Nie możemy zapomnieć o scenach bitewnych, których jest ani zbyt dużo, ani zbyt mało. Jasne, można było zrobić tego więcej, ale po pierwsze – jesteśmy dopiero przy pierwszym sezonie, po drugie – żyjemy w świecie po “Walecznym Sercu”, które jeżeli chodzi o sceny bitewne jest wciąż nie do pobicie, no i po trzecie – co za dużo to niezdrowo.

Jest natomiast w tym serialu kuriozum, nad którym nie mogę przejść do porządku dziennego. Chodzi mi o przywódcę Kattegat. To, co pokazali nam twórcy „Valhalli” wkurwia, przepraszam, irytuje mnie okrutnie i sprawia dyskomfort podobny do rwania zęba bez znieczulenia.

Nie boli mnie ustanowienie jarlem kobiety, bo przecież mamy w pamięci Lagerthę, która we adekwatnych „Wikingach” była przywódczynią z krwi i kości. Szanowana nie tylko ze względu na swojego Ragnara Lodbrooka, ale dzięki własnym przymiotom, które ją zdefiniowały.

Tu, w „Valhalli” dostajemy jarlę Astrid Hakan (Caroline Henderson), czarnoskórą przywódczynię Kattegat, która stworzyła wojsko z kobiet. No jest to kuriozum, nad którym nie sposób przejść do porządku dziennego. Mamy bowiem do czynienia z kobietą, która w obliczu wojny domowej, zamorskiego najazdu i wewnętrznych wojen religijnych zachowuje się, jakby jej to w ogóle nie dotyczyło. Dostojnie przemierza miasto w sukniach od wypasionego krawca, prawi banały, z których dumny byłby Coelho i Morawiecki razem wzięci, ale nie potrafi podjąć konkretnej decyzji dotyczącej poddanych i miasta, a podczas jego oblężenia jedyne co umie to przyjąć na klatę strzały.

Wiecie, to jest typ takiej korposzmaty, która udaje, iż nie widzi, iż wszystko dookoła sypie się i trzeba podjąć stanowcze decyzje, ale uśmiecha się dobrotliwie i prawi banały z poradnika pozytywnego myślenia. No inaczej nie potrafię wyjaśnić istoty tej postaci. Na szczęście ginie w wyniku najazdu przechrztów, więc mamy problem z głowy. Postać jarli Hakan to kuriozum, ale to chyba jest ten Netflix factor, który psuje nam euforia oglądania niemal każdej produkcji tego nadawcy.

Podsumujmy więc: pierwszy sezon serialu „Wikingowie: Valhalla” to bardzo interesująca wizualnie opowieść z wyrazistymi bohaterami, którzy rzuceni w nową rzeczywistość muszą się w niej odnaleźć. Wewnętrzne walki religijne, powstałe w wyniku emigracji różnice kulturowe niwelowane mityczną „wikińskością” sprawiają, iż tło opowieści jest urozmaicone, co równocześnie napędza akcję. Intrygi polityczne są wartością samą w sobie, a próba uchronienia się przed rozgrywkami możnych tego świata sprawia, iż kolejne serie będą coraz lepsze.

I tylko w głowie kołacze się smutna myśl, iż „Valhalla” opowiada nam koniec Złotej Ery Wikingów. I choćby Kanut Wielki nie może tego zmienić.

Serial “Wikingowie: Valhalla” dostępny jest na platformie Netflix. Pełne informacje dotyczące twórców serialu znajdziesz TUTAJ.

Idź do oryginalnego materiału