„Rekruci” Netfliksa zapowiadali się na serial wyjątkowy na tle innych militarnych opowieści. Odnoszę jednak wrażenie, iż ta wyjątkowość gdzieś po drodze od planu do realizacji zdążyła wyparować. Czy warto oglądać mimo to?
Niedawno omawiałam „Na marginesie„, które mimo pewnych wad miało interesujący pomysł wykorzystania kingowskich konwencji gatunkowych do opowieści, między innymi, o poczuciu nieprzystosowania osoby trans i zmaganiach ze zinternalizowanymi wzorcami męskości w roku 2003. Przy dominacji różnic myślałam o tamtym serialu, oglądając nową produkcję Netfliksa.
Rekruci – o czym jest serial z Milesem Heizerem
Ośmioodcinkowi „Rekruci” („Boots”) to bowiem również pewien utrwalony typ narracji, mianowicie opowieść o wojsku i przemianie grupy niedostosowanych chłopców/mężczyzn w zgrany i karny pluton, ale z poszerzeniem o punkt widzenia młodego geja, który trafia na obóz rekrutów w roku 1990. Czyli w czasach pierwszego George’a Busha i na trzy lata przed wejściem w życie polityki „Don’t ask, don’t tell” – tak z dzisiejszej perspektywy przestarzałej, ale i tak mniej rygorystycznej niż wcześniejsza, karząca za homoseksualność.
Niestety jak w przypadku „Na marginesie” byłam bardziej „za”, stawiając na zalety, tak o „Rekrutach” Andy’ego Parkera („Opowieści z San Francisco”), nakręconych na podstawie autobiograficznej książki Grega Cope’a White’a „The Pink Marine”, nie mogę tego powiedzieć. Pozostanę przy zdaniu, iż to serial średni, może momentami dobry.

Nieco zmarnowano świetny pomysł na pokazanie sytuacji osób ze społeczności LGBTQ+ w armii tamtej dekady, ale i szansę wpisania się w dzisiejsze dyskusje o cenie zaciągnięcia się do wojska w niespokojnych czasach. Przy czym, wychowana na ciągnącym się przez latach „J.A.G. – Wojskowym Biurze Śledczym”, tęskniąca za nieodżałowanym jednosezonowym „Enlisted” zadowoliłabym się też po prostu wciągającym wojskowym komediodramatem (tak gatunkowo zapowiadano serial).
Tymczasem mam z losami Camerona (Miles Heizer, „Trzynaście powodów” – jeden z nielicznych aktorów mogących po trzydziestce grać osiemnastolatków i nikogo tym nie razić), który pod wpływem jedynego przyjaciela, Raya (Liam Oh), zapisuje się na kilkumiesięczne wojskowe szkolenie, co najmniej dwa duże problemy. Gdyby nie one, pewnie oceniłabym „Rekrutów” wyżej. Bez oporów mogę wszak przyznać, iż to rzecz bardzo poprawna. I zupełnie nie mam na myśli poprawności politycznej, jako iż inkluzywność, poszerzanie perspektywy, tu o trudności geja w armii zakazującej bycia gejem w armii, uważam za rzecz zupełnie oczywistą, niezbędną, ludzką, a nie za realizowanie demonizowanej przez konserwatystów rzekomo narzucanej przez jakichś „onych” poprawności.

„Rekruci” to rzecz poprawna w znacznie przyziemniejszym sensie: ładnie nakręcona, z niezłą i nieopatrzoną obsadą, przemyślana kompozycyjnie jako historia osnuta wobec kolejnych wyzwań czekających bohaterów na drodze do zostania żołnierzami piechoty morskiej. W tle często gra mój ukochany Queen, Cameron jest sympatyczny i łatwo mu kibicować, a otaczają go też inni, którym życzymy sukcesu, choćby jeżeli bywają problematyczni – jak konsekwentnie psychopatyczny Hicks (Angus O’Brien, „Hightown”) czy początkowo wywyższający się Nash (Dominic Goodman, „Pierwsze zabójstwo”). Mamy tu zresztą i łatwiejszych do polubienia rekrutów: otyłego Johna (Blake Burt, „One Mississippi”), do którego nie chce przyznać się wysportowany bliźniak, Cody (Brandon Tylor Moore, „Prawo i porządek”), oraz optymistycznego Ochoę (Johnathan Nieves, „Dom grozy: Miasto Aniołów”), którego wątek mnie w 5. odcinku faktycznie poruszył.
Rekruci – serial o wojskowym wchodzeniu w dorosłość
Tyle iż – to pierwszy problem – poza tym poruszyło mnie niewiele. Być może serial zyskałby, rozłożony na cotygodniowy seans z nową przeszkodą na drodze plutonu, jednak oglądany ciągiem gwałtownie staje się monotonny, zwłaszcza iż sporo twórcy chcą załatwić dynamicznymi montażami wojskowych ćwiczeń, które to montaże gwałtownie powszednieją.
Co nie powszednieje i drażni cały czas, to obiecujący początek jakiejś postaci, a potem rozmycie jej problemów w ogólnym tłoku, by powierzchownie i na gwałtownie wrócić do nich później. Z obiecującej plejady zróżnicowanych pod każdym względem postaci robi się jakaś jednolita magma – co jest prawdopodobnie zgodne z oczekiwaniami dowódców wojska, ale nie widzów serialu. choćby matka Camerona, grana przez fantastyczną Verę Farmigę („Bates Motel”), kilka ma w tym zatłoczonym serialu do roboty.

Trudno też przyzwyczaić się do dialogów, które poza pojedynczymi żartami składają się głównie z przewidywalnych tekstów, pompatycznych wywodów o wojsku oraz wyniosłych przemów o rozdarciu między tożsamością a powinnością.
Nie zapadła mi w pamięć żadna wyrazista rozmowa, a siła łączących tych chłopaków relacji też byłaby bardziej przekonująca, gdyby ją subtelnie budować, a nie ciągle wszystko wprost i sztywno opowiadać. Na dodatek z wykorzystaniem mało oryginalnego pomysłu dosłownych rozmów Camerona z drugim sobą, tym dobrym i delikatnym. To przykre, iż przy całym moim docenianiu pomysłu na serial głównym wrażeniem po seansie była nuda. Chociaż rozumiem, jeżeli ktoś właśnie takiej niewymagającej opowieści o braterstwie potrzebuje.
Rekruci, czyli zmarnowany potencjał na serial LGBTQ+
Drugi problem mniej dotyczy formy „Rekrutów”, a bardziej przesłania, jakie z serialu płynie. Może niektórych przekona i uznają moje wywody za nadwrażliwość, ale uważam, iż trafnie ujął rzecz Daniel Fienberg, który choć docenił ileś aspektów jednego z ostatnich projektów sygnowanych producencko nazwiskiem wielkiego Normana Leara, to uznał, iż serial chce równocześnie głosić, iż dyskryminacja to zło i iż Marines są w porządku. Też miałam odczucie pewnych sprzecznych chęci, co wywoływało dysonans w oglądaniu „Rekrutów”.

Poza odcinkiem 5. najbardziej doceniam pilotowy, bo przynajmniej mnie angażował: mianowicie byłam przy nim wściekła, iż wojsko robi takie rzeczy uroczym, dopiero wkraczającym w dorosłe życie bohaterem serialu. Śledząc kolejne etapy obozu, widzimy bowiem fizyczne wycieńczenie, psychologiczne manipulacje, wspólnotową mentalność ocierającą się o sektę (ach, te chóralne deklamacje wiary w karabin i w armię). O ile jednak na początku sądziłam, iż może to być serial o oporze wrażliwości Camerona wobec militarnego drylu, okazało się, iż „Rekruci” to adekwatnie laurka dla wojska.
Jasne, potępia się tu homofobię, rasizm i seksizm, ale sprawiając wrażenie, iż gdyby nie one, wszystko byłoby w takim programie szkolenia i takim kształtowaniu umysłów (by nie rzec „praniu mózgów”) i ciał w porządku. Przy każdym kolejnym powtórzeniu na ekranie, iż wprawdzie boli, ale warto, podczas gdy na ekranie widziałam, jak interesujący chłopcy zmieniają się w żądne zabijania trybiki wielkiej machiny, miałam poczucie, iż serial zbyt wygodnie wszystko upraszcza, a teoretycznie kwestionując jeden wzorzec męskości, w praktyce tylko go umacnia.

Żeby tylko nie wchodzić zbyt głęboko w problemy samego bycia w armii, podważa się tu wyłącznie konkretne osoby (jak brutalny i jawnie rasistowski instruktor) czy przepisy (jak ten o skazywaniu gejów „wyłapanych” w wojskowych szeregach), ale nie podważa się fundamentów instytucji, wręcz ich sens akcentując. Przez to nie byłam choćby bardzo zdziwiona, gdy po częstym tłumaczeniu, iż Ray panicznie boi się porażki, bo sterroryzował go zimny i wymagający ojciec z piechoty morskiej, jako szczęśliwe zakończenia dla tego chłopaka pokazano, iż ojciec go wreszcie pochwalił. Jak na historię rzekomo o odkrywaniu siebie, „Rekruci” zbyt często zalecają swoim bohaterom podporządkowanie innym, w sakli mikro i makro, zamiast niezależności.
Rekruci – czy warto oglądać serial Netfliksa
Oczywiście, to rzeczywistość przełomu lat 80. i 90. – ale po to robi się dziś seriale o innych dekadach, żeby móc z perspektywy czasu opowiedzieć coś inaczej, niż opowiadały ówczesne produkcje filmowe i telewizyjne. „Rekruci” tymczasem zaskakująco mało się od nich różnią. Gdyby wyciąć orientację seksualną Camerona, często zresztą spychaną na drugi plan, i wątek sierżanta Sullivana (Max Parker, „Akademia wampirów”) o tym, co dzieje się z ludźmi ukrywającymi istotną część siebie, mielibyśmy typową dla lat 90. opowieść o kształtowaniu się jednej drużyny/jednego oddziału. Coś w sam raz na popołudniowy seans Polsatu tamtej dekady.

I chociaż wiem, iż Netflix coraz częściej kręci rzeczy w sam raz na seans Polsatu, to tu jednak szkoda mi potencjału. Być może gorzki finał ostatniego odcinka, sugerujący dalsze losy młodych żołnierzy, trochę tę prostą historię komplikuje. Ale jak dla mnie to chyba zbyt późno. I chociaż mam poczucie, iż ta skupiona na brakach recenzja jest dla serialu bardzo ostra, bo można by próbować podkreślać raczej to, co się udało, to wobec wskazanych powyżej zawiedzionych nadziei oraz wyraźnych problemów z tempem, dialogami, ale i z tym, co „Rekruci” adekwatnie chcą nam powiedzieć, nie ma we mnie wystarczających pokładów dobrej woli, żeby tak podejść do sprawy.