Sebastian Stan zdradza nam, jak zagrać Donalda Trumpa

filmweb.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: plakat


"Żyję w Ameryce, kraju, który cały czas mówi o wolności słowa. Stany Zjednoczone szczycą się, iż są pod tym kątem światowym liderem. A mimo to pojawia się strach przed zrobieniem filmu o kimś?" - mówi Sebastian Stan w wywiadzie przeprowadzonym przez Artura Zaborskiego podczas 20. edycji Festiwalu Filmowego w Zurychu. W filmie "Wybraniec" zagrał samego Donalda Trumpa. Byłemu prezydentowi USA pomysł filmu o nim nie przypadł do gustu. Zwyzywał twórców w mediach społecznościowych, a producentom próbuje wytoczyć proces i powstrzymać dystrybucję "Wybrańca". Na razie się nie udało i nowy film Alego Abbasiego możecie zobaczyć w polskich kinach.

Getty Images © Anadolu

Ekipa filmu "Wybraniec": Sebastian Stan, Maria Bakalova, Jeremy Strong i Ali Abbasi

Artur Zaborski: Nie bałeś się zagrać Donalda Trumpa? Żyjemy w takich czasach, iż wystarczy się z kimś nie zgodzić, żeby usłyszeć na swój temat wiele przykrych słów, a co dopiero zagrać byłego prezydenta USA, w którego część narodu wydaje się ślepo wpatrzona. Konsekwencje mogą być różne.

Sebastian Stan: Przerażające jest to, iż my w ogóle o tym rozmawiamy. I iż musiałem rozważyć taki scenariusz przed podjęciem pracy nad rolą. Przecież żyjemy w Ameryce, kraju, który cały czas mówi o wolności słowa. Stany Zjednoczone szczycą się, iż są pod tym kątem światowym liderem. A mimo to pojawia się strach przed zrobieniem filmu o kimś? Naprawdę niepokojące jest, w którą stronę zmierzamy. A przecież w kinie powstawały już znacznie bardziej kontrowersyjne filmy fabularne na temat różnych polityków. My jednak jako twórcy filmu o Trumpie postawiliśmy sobie za cel jak najpełniejsze oddanie rzeczywistości. Czuliśmy, iż to jest nasz obowiązek.

Jak się zmieniło twoje podejście do Donalda Trumpa po tym filmie? Jest ci bliższy jako człowiek?

Cały czas słyszę, iż uczłowieczamy Donalda Trumpa. Ludzie mówią, iż poprzez pokazywanie jego wad sprawiamy, iż staje się bliższy człowiekowi – bo bardziej ludzki. Dużo o tym myślałem. I doszedłem do wniosku, iż jeżeli patrzymy na kogoś, kto dorasta w niepewności, bo doświadcza permanentnego upokarzania ze strony swojego ojca, nie oznacza to, iż przestajemy widzieć jego wady, które wpływają na decyzje tej osoby. To, iż staramy się kogoś zrozumieć, nie oznacza, iż stajemy się dla niego bardziej wyrozumiali. Ludzie są skomplikowani, a my nie stosujemy uproszczeń, tylko przypominamy, iż Trump - tak jak wszyscy - ma określoną wrażliwość i empatię. Mnie ciekawi odbiór ekranowych postaci przez instynkt. Lubię, jak widz patrzy na bohatera i zastanawia się: "Czy ja tej osobie ufam? Do czego ona jest zdolna? Jak daleko może się posunąć?". Myślę, iż wartość naszego filmu bierze się z tego, iż on podsuwa takie pytania. To, iż patrzymy na Trumpa jako na człowieka, nie oznacza, iż zachęcamy do tego, żeby mu bardziej ufać.



W filmie jest kontrowersyjna scena gwałtu, którego ekranowy Donald Trump dopuszcza się na swojej żonie Ivanie. Partneruje ci w niej Maria Bakalova, nominowana do Oscara za "Kolejny film o Boracie". Jak się do niej przygotowywaliście?

Maria jest bardzo skromną osobą, więc nie przyzna się do tego, jak świetnie była przygotowana. Bardzo dużo o tej scenie rozmawialiśmy. Reżyser Ali Abbasi podchodził do niej elastycznie. Słuchał nas i naszych uwag. Próbowaliśmy do niej podchodzić w różny sposób, żeby osiągnąć nasz cel, jakim było pokazanie, iż to koniec relacji miłosnej Trumpa i Ivany. Nikt w tej scenie nie jest wygrany. Ja miałem w głowie tysiące myśli, musiałem się jakoś od nich odciąć, działać przed nimi, zrobić krok, zanim go przemyślę. Czasami, kiedy działasz w taki sposób, podążasz w zaskakujących kierunkach, nie spodziewasz się, iż mógłbyś się w ich stronę udać. To się podczas prób też zdarzało.

Mnie podczas projekcji zaskoczyło, iż twój Donald Trump jest inny niż zwykł przedstawiać go internet. Nie podśmiewacie się z niego ani go nie demonizujecie.

Donald Trump to ktoś, kto budzi skrajne emocje. I na kogo temat każdy ma opinię. Niektórzy go naprawdę kochają, inni go nienawidzą. To też osoba, od której nie da się uciec. Cały czas pojawia się na ekranach naszych telefonów, w wiadomościach, przy przeglądaniu internetu. Mówi o nim i twój przyjaciel, i twój sąsiad. I każdy z nich ma swoją wersję Donalda Trumpa. Dla nas wyzwaniem było przełamanie tego, co każdy już ma w głowie. Spróbowaliśmy znaleźć nowe, świeże spojrzenie, punkt zaczepia, który pokaże coś, czego jeszcze nie rozważaliśmy, nie zgłębiliśmy wystarczająco. To oczywiście trudne zadanie, bo każdy widz pójdzie na film z własnymi wyobrażeniami na temat Trumpa.

Ty pewnie też musiałeś zmierzyć się z własnymi wyobrażeniami na jego temat.

Kiedy przeczytałem scenariusz, zagrałem w taką małą grę sam ze sobą: wykreśliłem z tekstu imiona postaci, a potem przeczytałem go jeszcze raz. Kiedy moja postać była tylko moją postacią, a nie Donaldem Trumpem, zaczął widzieć ją wyraźniej. Scenariuszowa historia stawała się historią o kimś, kto nie różni się zbytnio od nas wszystkich. O kimś, kto startował z konkretnymi pomysłami, marzeniami, aspiracjami, lękami, problemami rodzinnymi, kto miał swoje cele, ale coś wydarzyło się po drodze do ich realizacji. Chciałem zrozumieć, co się wydarzyło, co wpłynęło na to, iż Trump stał się kimś zupełnie innym. Żeby to zrozumieć, zagłębiłem się w tym, co działo się w tym okresie w Ameryce, czy ścisłej, jak wyglądał Nowy Jork na przełomie lat 70. i 80.


Co odkryłeś na temat tego okresu?

Że to był czas silnej dominacji bohaterów, ludzie mieli ich kompleks, każdy chciał być jednym z nich. A amerykański sen napędzał ludzi do tego stopnia, żeby stawiać sobie jeszcze większe wyzwania: jeszcze więcej mieć, dojść jeszcze dalej niż inni. Panowała powszechna obsesja na punkcie bycia najlepszym. Ali Abbasi miał na ten temat interesujące uwagi, bo on nie jest Amerykaninem, patrzy na to z zewnątrz jaki człowiek, który urodził się w Iranie. To było o tyle ważne, iż nie-Amerykanin nie grał w żadnej z drużyn politycznych. Podchodził do tematu, przefiltrowując go przez własną historią - po tym, jak musiał opuścić Iran, zamieszkał w Kopenhadze, gdzie nauczył się odwagi, żeby jako przybysz z zewnątrz zadawać trudne pytania. I on je stawia. Sam urodziłem się w Rumunii i też zadawałem sobie podobne pytania, co Ali, m.in. właśnie o amerykański sen - zarówno o jego dobre strony, jak i o to, jak jest dla ludzi destrukcyjny. I jaką płaci się za niego cenę.

Chyba każdy aktor grający kogoś, kto żył naprawdę, zadaje sobie pytanie, czy jest podobny do tej osoby. Jak ty sobie na nie odpowiedziałeś?

To, co sam myślałem na ten temat, to jedno. Drugie to, iż wszyscy mi ciągle powtarzali, iż nie wyglądam jak Donald Trump. Muszę przyznać, iż miałem z powodu tej roli trochę bezsennych nocy, bo wydawało mi się, iż nikt nie uwierzy, iż Donald Trump to ja. Jedyną nadzieją było znalezienie naprawdę dobrych specjalistów z zakresu fryzur i makijażu, którzy będą umieli znaleźć balans, nie przesadzą ani nie doważą. Współpracowałem też ze specjalistami z zakresu protetyki. Na różnych szczeblach produkcji ci ludzie się zmieniali, bo nasz projekt kilka razy był zawieszany. Kiedy udało nam się znaleźć finansowanie, to ktoś z inwestorów się wycofał i zdjęcia się przenosiły w czasie. Nie ze wszystkimi dało się podpisać umowy na nowy termin, bo mieli już inne zajętości. Kiedy w końcu film wszedł w etap zdjęć, okazało się, iż prostetyczna charakteryzacja, którą dysonujemy, nie jest zbyt dobra. Bardzo mnie to martwiło, ekipę zresztą też. Zrobiliśmy na ten temat burzę mózgów i doszliśmy do wniosku, iż może po prostu powinienem przytyć i poszukać bohatera w sobie. Zadzwoniłem też do ludzi, którzy pracowali ze mną przy serialu "Pam i Tommy", w którym grałem Tommy'ego Lee. Upewnili mnie w przekonaniu, iż wystarczy, bym poczuł, bohatera w środku.

Łatwo jest poczuć w środku kogoś, kto ma takie poglądy jak Trump?

Grałem już w przeszłości role ludzi, którzy byli kompletnie inni niż ja, co na początku wydawało się ogromnym wyzwaniem. A ostatecznie okazało się stosunkowo łatwe. Dlatego przy kreowaniu tej postaci miałem więcej pewności siebie, wierzyłem, iż może mi się udać, choć jesteśmy tak różni.



Pierwsza połowa "Wybrańca" koncentruje się na relacji Trumpa z Royem Cohnem, makiawelicznym prawnikiem, który na byłego prezydenta USA miał ogromny wpływ. Cohna gra Jeremy Strong, gwiazdor "Sukcesji". Jak wam się razem pracowało?

Roy Cohn był wcielonym diabłem, wiele osób tak mówi. Cieszę się, iż zagrał go Jeremy, bo jestem jego prawdziwym fanem. Widziałem go w różnych projektach i zawsze go podziwiałem, bo mam wrażenie, iż jemu zawsze zależy, iż się angażuje w to, co robi. Na planie przekonałem się, iż Jeremy’emu zależało, żeby uchwycić rzeczywistość. Szukał prawdy - chwili, sceny, postaci. Patrząc na niego, wiedziałem, iż jestem w dobrych rękach. Miałem też pewność, iż to zmotywuje mnie do zrobienia tego samego. Mieliśmy więc bardzo podobne metody pracy. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie na miesiąc przed zdjęciami, w restauracji. Ja próbowałem przytyć, a on próbował schudnąć. Ja chciałem zamówić coś do jedzenia, on chciał tylko wypić drinka, którego ja z kolei nie chciałem, bo Trump nie pije. To było bardzo interesujące spotkanie - ostatnie, kiedy widziałem go bez kostiumu Roya Cohna. Spotykaliśmy się potem już tylko na planie jako Roy i Donald. Nie było czasu w kolacje ani spotkania towarzyskie ani nic takiego, wiesz. Myślę, iż to dobrze, iż to nam w jakiś sposób pomogło.
Idź do oryginalnego materiału