Wieczór na oddziale chirurgicznym wlewał się leniwie, jak gęsty syrop, przesiąknięty zapachami środków dezynfekujących i leków. W kącie pokoju pielęgniarek, przy przyćmionym świetle lampy, siedziała Jadwiga Nowak drobna, z rozwichrzonymi jasnymi włosami i płonącymi oczami. Na kolanach trzymała otwartą książkę Żeromskiego, jej ucieczkę od szarej rzeczywistości.
Dni spędzała na nauce w szkole medycznej, noce na pracy jako salowa, a te rzadkie chwile spokoju były dla niej jak święto. Czytanie nie było zwykłym nawykiem to był sposób, by zachować resztki człowieczeństwa wśród wiader z brudną wodą i sprzątania po pacjentach.
A co my tu mamy? Klub literacki?
Głos ostry, pełen złośliwości przerwał ciszę. Jadwiga drgnęła. Książka zniknęła. Podniosła wzrok przed nią stał Ryszard Kowalski, ordynator oddziału. Pojawił się, jak zwykle, bezszelestnie, jakby czyhał, by przyłapać kogoś na słabości. Niski, z przerzedzonymi włosami i twarzą zastygłą w wiecznym grymasie niezadowolenia, trzymał jej książkę dwoma palcami, jakby dotykał czegoś nieczystego.
Żeromski? prychnął. Bardzo szlachetnie, inspirować się klasyką. Ale, Nowak, ty nie jesteś w salonie arystokratki, tylko w szpitalu. Nie płacimy ci za marzenia.
Jadwiga powoli wstała. Nie czuła strachu. Tylko tę samą, dobrze znaną gorycz, która zbierała się w niej od lat.
Po pierwsze, płacą mi tak, iż ledwo starcza na chleb. Po drugie zrobiłam wszystko. Pokoje posprzątane, pacjenci obsłużeni. Mam prawo do przerwy?
A, więc tak! podniósł głos. Jeszcze się odzywasz do przełożonego? Jeszcze słowo, a wylecisz stąd tak szybko, iż choćby nie zdążysz się obejrzeć!
W tej chwili drzwi się otworzyły. Na progu stanęła Bożena, jej przyjaciółka i koleżanka. Jednym spojrzeniem zrozumiała sytuację.
Jadziu, szybko! W szóstej! Dziadek źle się czuje!
Chwyciła ją za rękę i wyprowadziła na korytarz, rzucając przez ramię przesadnie uprzejmie:
Przepraszam, panie doktorze, zaraz się tym zajmiemy!
Gdy odeszły, Bożena westchnęła.
Oszalałaś?! szepnęła, ściskając jej ramię. Po co się z nim kłócisz? On cię zniszczy! Wiesz, iż zrobi wszystko, by utrzymać władzę. Zamknij się, na litość boską!
Nie mogę milczeć, gdy widzę, jak depczą człowieka odparła Jadwiga cicho, ale stanowczo. On nie jest lekarzem. To strażnik więzienny.
Twoje słowa nic nie zmienią. A tobie będzie gorzej. Bądź rozsądna.
Słowo rozsądna zawisło w powietrzu. Dla Jadwigi dawno straciło znaczenie. Od piętnastego roku życia żyła według innego prawa prawa konieczności, ryzyka, walki. Zamknęła oczy na moment uciekła z szpitalnego korytarza. Przed oczami stanął dom z dzieciństwa.
Słoneczne światło wpadające przez okno. Śmiech ojca silnego, pewnego siebie, pełnego życia. Bierze ją na ręce, wręcza lalkę z porcelanową twarzą i jedwabnymi włosami. Ten prezent stał się symbolem świata pełnego miłości, bezpieczeństwa, gdzie wszystko wydawało się trwać wiecznie.
Ale ten świat runął jednego wieczoru. Ojciec został pobity w klatce schodowej nie dla pieniędzy, ale jako ostrzeżenie. Konkurenci. Lekarze uratowali mu życie, ale uraz kręgosłupa skazał go na wózek. Z radosnego człowieka stał się wściekłym, cierpiącym, który nienawidził świata i wylewał swój ból na bliskich.
Matka, Zofia, nie wytrzymała. Po śmierci męża dostała zawału lekarze mówili o wyczerpaniu nerwowym. Piętnastoletnia Jadwiga została sama. Sprzedała lalkę, potem wszystko, co miało wartość, by kupić leki. Potem poszła do pracy najpierw jako sprzątaczka, potem salowa.
Widziała, jak pacjenci cierpią, jak lekarze przechodzą obojętnie, jak ludzkie życie traci wartość. Wtedy, patrząc na ból matki i wspominając mękę ojca, przysięgła: zostanie lekarzem. Prawdziwym. Takim, który słucha, widzi, nie odwraca się. Nie takim, jak Kowalski. Te wspomnienia były jej bronią.
Około drugiej w nocy, gdy szpital pogrążył się w ciszy, Jadwiga znów zasnęła z książką na kolanach. Obudziły ją krzyki w izbie przyjęć. Zerwała się i pobiegła.
Na łóżku siedział mężczyzna w podartym ubraniu, z twarzą umazaną błotem, we włosach śmieci. Cuchnął potem i alkoholem. Ściskał bok, spod palców sączyła się krew.
Co się stało? spytała Jadwiga.
Dźgnęli… wycharczał. Za pusty portfel…
Kowalski wyszedł z gabinetu, przyciągnięty hałasem. Zmierzył mężczyznę wzrokiem pełnym pogardy.
Co to za gość? Żul z ulicy?
Ma ranę kłutą powiedziała pielęgniarka. Trzeba operować.
Ordynator choćby się nie zbliżył. Ocenił wzrokiem, pokręcił głową.
Mam dla takich sprzątać? Brudny, pijany, bez dokumentów, bez ubezpieczenia. Kto zapłaci? Nie będę brudził sali operacyjnej dla menela.
Ale on może umrzeć! wykrzyknęła młoda pielęgniarka.
Kowalski uśmiechnął się zimno.
Niech umiera. To naturalna selekcja. Tacy sami wybierają swój los. Wezwijcie policję. Ja nie tracę zasobów na śmieci.
Odszedł. Personel zastygł. Mężczyzna na łóżku jęczał, bladł, tracił przytomność. Czas uciekał.
W głowie Jadwigi coś pękło. To było zbyt znajome. Ojciec. Długa karetka. Lekarz, który pił herbatę. Ta myśl zapłonęła. Strach zniknął. Pozostała tylko wściekłość. Ślepa, czysta.
Trzymała w rękach emaliowaną kaczkę. Nagle wydała się jej ciężka, niemal jak broń. Bożena rzuciła się do niej:
Jadziu, przestań! Pomyśl o matce!
Ale Jadwiga już nie słuchała. Ruszyła do gabinetu ordynatora. Drzwi otworzyła bez pukania. Kowalski siedział przy biurku, przeglądając pismo.
Pan nie jest lekarzem! krzyknęła, a