W dniach 20-28 września w San Sebastian odbyła się kolejna edycja hiszpańskiego festiwalu filmowego sięgająca swoją tradycją roku 1953. Po ulicach baskijskiego miasta oraz najciekawszych filmach w programie oprowadza nas Łukasz Mańkowski, który z pełnym przekonaniem twierdzi, iż to jedno z najciekawszych filmowych wydarzeń i z całą pewnością wróci tam w przyszłym roku. Dlaczego? Przeczytajcie jego relację.
"Are you content?" – to pierwsze słowa, jakie padają w "Turn Me On", drugim filmie reżysera polskiego pochodzenia Michaela Tyburskiego i jednym z jaśniejszych punktów sekcji New Directors na 72. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w San Sebastian. Pytanie się niejednokrotnie powtarza – w dystopijnym świecie przypominającym wariację na "1984" Orwella staje się formą wzajemnego nadzoru bohaterów. Odpowiedź nie może zawierać zbyt wielu emocji, bo ich napływ burzy bezpieczny status quo – wyregulowanie w świecie Tyburskiego wybrzmiewa zatem w słowach "quite content". Z festiwalu w San Sebastian wyjeżdżam dokładnie z tą myślą – jestem całkiem content.
Festiwal w San Sebastian to też silne i cenione sekcje poboczne – program poświęcony nowym talentom New Directors, przegląd najciekawszych premier sezonu Perlak czy Zabaltegi-Tabakalera – najbardziej inkluzywna z festiwalowych sekcji, której liberalne zasady doboru programu czynią z niej najważniejszy komponent kinofilskiej tożsamości festiwalu. Zabaltegi-Tabakalera to rzadki przykład projektowania festiwalowej sekcji w myśl zasady, iż im mniej zasad, tym lepiej – w konkursie obok siebie stoją krótkie i długie metraże, animacje, dokumenty i eksperymenty mieszczące się w szerokim spektrum filmowej praktyki. Tegoroczni wygrani sekcji to "April" Dei Kulumbegashvili, trzymające w cielesnym dyskomforcie spojrzenie na gruzińską prowincję i temat aborcji, oraz "Collective Monologue", fascynujący zapis relacji między światem ludzkim i pozaludzkim w jednym z argentyńskich zoo w Buenos Aires.
Na wyróżnienie z hiszpańskich tytułów konkursowych zasługuje "Glimmers" – chyba mój ulubiony tytuł z całej edycji. Ceniona w swoim kraju Pilar Palomero nakręciła najbardziej udany z dotychczasowych filmów w swojej karierze – historię o tym, iż pożegnania z byłymi partnerami, także te ostateczne, nie muszą być bolesne, ale mogą być też piękne. Zamknięte w formule intymnego dramatu rozpisanego na kilka postaci i osadzonego między miastem a prowincją, "Glimmers" to kino poszukujące empatii i wyciszenia. Podobnie jak w "Wrócicie do siebie" Jonasa Trueby, punkt ciężkości ustawiony jest na pokazywanie obrazu tego, co utrwaliło się jako dobre w skrawkach pamięci o dawnej relacji. Reżyserka nie poszukuje dramatycznych pęknięć, a zaprasza do zauważania ludzkich niuansów: spojrzeń, tlących się wspomnień, małych reakcji, które piszą na twarzach historie o poprzednich życiach. Patricia López Arnaiz (nagroda aktorska) tworzy tu wyjątkowy portret postaci, która na prośbę córki zaczyna zajmować się umierającym byłym mężem. Rozlicza się tym samym z przeszłością, domyka niedomknięte sprawy, ale ani na moment nie daje przyzwolenia, by resentymenty wzięły prym nad tym, co rzeczywiście ważne w całej tej sytuacji.
Bliskość i rzetelność rejestru przypomina za to spojrzenie dokumentalne – rozmowy przywodzą na myśl pogadanki na kanapie, niewymuszone i naturalistyczne, jakby kamera znalazła się w mieszkaniu bohaterów przypadkiem. Chęć ustawiania narracji z dala od sensacyjnych i dramatycznych zwrotów to przejaw niezwykłej dojrzałości – nic więc dziwnego, iż Carreira wyjeżdża z Kraju Basków z nagrodą za reżyserię. A iż mamy w filmie wątki polskie, to łatwo się do tego zbliżyć – mam też wrażenie, iż od jakiegoś czasu najcieplejszy obraz polskiej tożsamości dostajemy w kinie o doświadczeniu migracji. Polacy są w nim zwykle ciepli i wyczuleni na kontakt, zawsze zaoferują piwko i rozmowę, poczęstują choćby bigosem i zawsze znają jakiegoś Janka, który okaże się fajnym chłopakiem.
Zaskoczeniem w oficjalnej selekcji okazało się również "The Red Virgin", czyli hiszpańska wariacja na temat "Sztuki kochania" – nieco bardziej sensacyjny i efekciarski niż historia Wisłockiej biopic Hildegart Rodriguez, która w wieku lat 18 była jedną z najbardziej wpływowych myślicielek feministycznych w Hiszpanii lat 30. Wychowana w pojedynkę przez matkę od małego istniała jako dziecko-projekt, które miało przynieść wyzwolenie dla hiszpańskich kobiet. Tak jak matka dała jej życie i cały intelektualny inwentarz, tak finalnie odebrała jej też to życie, gdy wciąż młoda Hildegart zaczęła szukać autonomii. Wizja niezależności dziewczyny nie zgadzała się bowiem z mesjanistycznymi założeniami "Projektu Hildegart", który jego matrona używała jednocześnie do podleczenia swoich kompleksów i traum z przeszłości – maksymą matki Hildegart był cytat, który zapamiętam na długo: "Freud w seksie, Nietzsche w sercu, a Marks w głowie". "The Red Virgin" to kino, które ma szanse zaiskrzyć pośród widowni po każdą szerokością geograficzną – sprawnie zrealizowane i utrzymane w świetnym tempie, w soczewce mrocznego thrillera kreśli enigmatyczny portret postaci stworzonej w imię rewolucji, której oślepiająca siła rażenia ostatecznie pozbawia ją życia.
Tytuł filmu czerpie Serra z licznych rejestrów tego, co następuje po i przed samym spektaklem – popołudni wypełnionych samotnością. Gdy opada pył i krew z rozżarzonej areny, a peruwiański torreador wraca z pojedynku jako zwycięzca, kamera podgląda jego "samotny" rytuał. Najpierw siadamy naprzeciw niego, zerkając prosto w oczy szaleńca, którego ego łechtane jest przez współuczestników spektaklu, a jednocześnie jego największych fanów, dających upust swojemu podziwowi w niekończących się litaniach zachwytu. Dzień kończymy w garderobie torreadora, by nazajutrz ponownie wejść w cały rytuał od nowa. Pętla zdaje się trwać do czasu, aż w końcu któryś z pojedynków zakończy się krwawą rzezią dla torreadora – inny koniec nie jest choćby wpisany w etos "wojownika".
Z każdą kolejną walką obrazy są mocniejsze – coraz bliższe granicy, za którą leży śmierć w imię spektaklu. Właśnie przez to torreador jest coraz bardziej hołubiony, wychwalany, wynoszony na piedestał przez swoich pachołków, którzy nie widzą świata poza nim. Rozpędzone ego jest potężną bronią w świecie toksycznej męskości – bo trudno tu mówić o męskości niedojrzałej – dlatego scena każdej kolejnej walki dorzuca cegiełkę do większej narracji, odsłaniając tym samym, z czego zbudowane są fundamenty tego świata.
Powiedzenie, iż "Tardes de soledad" jest nieetyczne, byłoby ledwie ślizgnięciem się po powierzchni tego, co ten film reprezentuje. Choć niejednokrotnie walczyłem z tym, by opuścić seans, pomimo całej kontrowersji wokół filmu, w projekcie Serry widać próbę odsłonięcia najbardziej prymitywnych mechanizmów, które są niestety częścią naszego współczesnego świata. choćby o ile istnieje cień szansy, iż Serra szczerze zafascynowany jest "samotnością" swoich bohaterów, a niektóre decyzje podejmuje z poziomu estetycznego, to z tej fascynacji wynika coś jeszcze – powtarzalność scen sama w sobie staje się prowokacją.
Dopiero wchodząc za kulisy spektaklu, dostrzegamy, iż w zasadzie całość zaczyna się od stroju i modlitwy; iż cała ta farsa zasadza się na sprzeczności – niby jest apoteozą męskości (wygranie z bykiem to jej największe potwierdzenie), ale wszystko poprzedza jednak krzykliwy cosplay. Kiedy Serra podgląda cały ten złożony proces ubierania kwiecistego kostiumu, w tym naciągania na genitalia przyciasnych rajtuzów, odkrywa w nim coś queerowego – dysonans wybrzmiewa w pełni, gdy mężczyzna w kolorowym stroju dedykuje swe przyszłe poczynania instancji boskiej. I w tym tkwi esencja projektu Serry – jego fascynacja, jakkolwiek problematyczna, skupiona jest na całym spektrum ambiwalencji obecnej w obrazie tradycji toreo. Za najświętszy cel Serra ustanawia sobie odsłonięcie nie tyle samej spektakularności walk, co jej patriarchalnego źródła, zgniłego i obrzydliwego serca tętniącego w imię apoteozy w gruncie rzeczy chorych dogmatów. Serra nie chwyta byka za rogi, zamiast tego patrzy mu prosto w rozjuszone oczy, w których znajdziemy przerażenie. To spojrzenie powraca wielokrotnie – w ujęciu, które rozpoczyna film czy podczas wielu z walk, gdy zwierzę ledwo już zipie. Odbijają się w nim obrazy ponure i niepokojące: historia patriarchalnej przemocy na przecięciu stuleci.
Główna nagroda dla filmu Serry to sprzeczność sama w sobie – być może największa w historii tego festiwalu w ostatnich kilku dekadach. Jest jak czerwona płachta na byka, ale piszę to z tą świadomością, iż czerwień w świecie corridy służy tylko po to, by ukryć plamy krwi sączącej się z ciała byka. Serra sam słynie z dość nieprzyjemnego usposobienia na planach swoich filmów; do jego charakteru przylgnęła łatka twórcy toksycznego. W kuluarach imprezy zamknięcia przemykał nocą pomiędzy rozmówcami w okularach przeciwsłonecznych – zastanawiam się, od czego uciekają oczy, które same szukają prawdy w spojrzeniach innych.
Festiwal ma też swoje tradycje. Wieńcząca to wydarzenie impreza odbywa się w Palacio de Miramar – legendarnym zamku zbudowanym na życzenie rodziny królewskiej, który spełniał wiele funkcji w czasach dyktatury Franco, a na co dzień zamkniętym, czekającym na specjalne uroczystości. Majestat tej przestrzeni jest dość oczywisty, ale z poszczególnych pomieszczeń zamku wydobywa się dość nieprzyjemny zapach stęchlizny, jakby przeszłość zadomowiła się w tym miejscu aż zbyt dobrze. Sam przepych nie przykrywa jednak atmosfery całej imprezy – poza pojedynczymi osobami, które stworzyły swoją tradycję, kilka osób podąża za festiwalowym dress code’em, przez co całe to wydarzenie ma charakter swobodny i niezobowiązujący. Festiwalowość nie musi wybrzmiewać w fasadowości, tylko w prostych gestach – przed każdym filmem widownia od lat klaszcze w rytm tej samej melodii, a po kilku seansach zauważam, iż stopień nadęcia jest tu rzeczywiście jakby mniejszy.
Nie można mówić o San Sebastian bez jego sernika baskijskiego, który został rozsławiony właśnie w tym mieście. San Sebastian to niby obraz burżuazji, ale najlepszy sernik z nieustannie zatłoczonego La Viña (jedna porcja to zawsze dwa kawałki) przypomina uliczny eksperyment – rozpływa się najpierw na talerzu, a potem w ustach, kiedy i tak zjadasz go w popłochu na środku ulicy pomiędzy filmami, obok innych koneserów pożerania na stojąco. Ze wszystkich pomników San Sebastian ten jest moim ulubionym: turysta zajadający się sernikiem na środku zabytkowej uliczki.
Wracając do samego konkursu festiwalu: największe rozczarowanie przyniosły filmy, na których ciążyło największe oczekiwanie – ze względu na skalę rozpoznawalnych nazwisk. Nie "dostarczyły" długo wyczekiwany postapokaliptyczny musical "The End" Joshuy Oppenheimera i "The Last Showgirl" Gii Coppoli z wielkim comebackiem Pameli Anderson do aktorskiego świata (oba filmy pokazywano wcześniej w Toronto). W tym roku w ogóle zaistniała silna potrzeba tworzenia narracji o obecności gwiazd na poszczególnych festiwalach – zarówno Wenecja, jak i San Sebastian podkreślały, iż to najbardziej wypakowane gwiazdorstwem edycje. Różnie bywa z przełożeniem tego na poziom artystyczny. "The End", chociaż przydługie, jest przynajmniej próbą artystycznych poszukiwań: bo jak często mamy szansę słyszeć musicalowe piosenki o tęsknocie za światem przed końcem świata. Ale już "The Last Showgirl" jest po prostu tym rodzajem filmu, o którym najciekawsze, co mogę powiedzieć, to iż Pamela Anderson gra w nim niemalże autobiograficzną rolę – co samo w sobie jest zjawiskiem, ale wyczuwam w nim jednak próbę ugrania czegoś. Z tegorocznych aktorskich comebacków jestem jednak w teamie Demi Moore.
Z oczekiwaniami wiązała się też europejska premiera "Emmanuelle" (otwarcie festiwalu), współczesnej wariacji na temat erotycznego klasyka, który Audrey Diwan osadziła w hotelowo-butikowym Hongkongu. Dzieło francuskiej reżyserki pełne jest przestrzelonych pomysłów i fatalnych wyborów castingowych, ale niepozbawione przy tym niuansów i frajdy. To ten rodzaj filmu, który potrafi w jednej scenie oczarować, a w drugiej zażenować, ale ostatecznie wychodzi na plus. "Emmanuelle" była idealnym filmem otwarcia – w miejscu, które żyje sprzecznościami, warto opowiadać sprzecznościami. Remake Diwan wygląda, jakby Wong Kar Wai nakręcił oryginał erotyka w późnych latach 70., z obciachowymi dialogami, ale za to dość świadomym spojrzeniem na cielesność.
Brzmi jak spektrum sprzeczności? I bardzo dobrze – może w taki sposób oswoimy i rozbroimy nieco naszą współczesność. Mam wrażenie, iż San Sebastian w swojej pokracznej nieraz próbie stara się to robić – nie jest może najbardziej poważanym wydarzeniem w świecie festiwalowej napinki, ale to tutaj zagraniczna prasa i programerzy wracają chętniej niż do Cannes czy Wenecji. Sam wrócę też na pewno.
***
"Are you content?" – to pierwsze słowa, jakie padają w "Turn Me On", drugim filmie reżysera polskiego pochodzenia Michaela Tyburskiego i jednym z jaśniejszych punktów sekcji New Directors na 72. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w San Sebastian. Pytanie się niejednokrotnie powtarza – w dystopijnym świecie przypominającym wariację na "1984" Orwella staje się formą wzajemnego nadzoru bohaterów. Odpowiedź nie może zawierać zbyt wielu emocji, bo ich napływ burzy bezpieczny status quo – wyregulowanie w świecie Tyburskiego wybrzmiewa zatem w słowach "quite content". Z festiwalu w San Sebastian wyjeżdżam dokładnie z tą myślą – jestem całkiem content.
"Turn Me On"
Tak też kojarzy mi się w ostatnich latach program baskijskiego festiwalu – w dużej mierze przepełniony sprzecznościami, ale raczej wyważony; nieprzesadnie eksperymentalny, ale też nieprzeładowany wielkimi premierami i nazwiskami. Przeciwieństw na festiwalu jest wiele, bo obok siebie w programie konkursu głównego odnajdziemy zarówno największe hiszpańskie produkcje, które natychmiast trafiają na streaming, jak i arthouse’owe snuje, które zwykle znalazłby się w programie pobocznych sekcji innych festiwali. Obok filmów dużych, sygnowanych nazwiskami gwiazd odległego już porządku, można wypatrzeć niezależne filmy nowych autorów i autorek, którzy w skromnych narracjach rejestrują rzeczywistość nasyconą społecznymi problemami – bez dziaderskiego smęcenia i populistycznych skrótów. Festiwal w San Sebastian to też silne i cenione sekcje poboczne – program poświęcony nowym talentom New Directors, przegląd najciekawszych premier sezonu Perlak czy Zabaltegi-Tabakalera – najbardziej inkluzywna z festiwalowych sekcji, której liberalne zasady doboru programu czynią z niej najważniejszy komponent kinofilskiej tożsamości festiwalu. Zabaltegi-Tabakalera to rzadki przykład projektowania festiwalowej sekcji w myśl zasady, iż im mniej zasad, tym lepiej – w konkursie obok siebie stoją krótkie i długie metraże, animacje, dokumenty i eksperymenty mieszczące się w szerokim spektrum filmowej praktyki. Tegoroczni wygrani sekcji to "April" Dei Kulumbegashvili, trzymające w cielesnym dyskomforcie spojrzenie na gruzińską prowincję i temat aborcji, oraz "Collective Monologue", fascynujący zapis relacji między światem ludzkim i pozaludzkim w jednym z argentyńskich zoo w Buenos Aires.
"April"
Dzięki swoim różnorodnym sekcjom, program San Sebastian oferuje wejrzenie w najciekawsze odkrycia sezonu festiwalowego – od niszowych eksperymentów po nagradzane w ostatnich miesiącach w Cannes, Wenecji czy na Berlinale tytuły. To alternatywa dla tych, którym nie po drodze na weneckie Lido – przynajmniej jedzenie w San Sebastian jest lepsze, a ludzie mniej zgorzkniali. Baskijski festiwal jest też sposobnością na poznanie autorskich głosów w kinie hiszpańskim. To jedyna impreza, na której świadomie decyduję się na seanse kina natywnego – z zasady nie oglądam kina włoskiego w Wenecji ani niemieckiego na Berlinale (z niewielkimi wyjątkami), a do francuskiego pokazywanego w Cannes podchodzę bardzo selektywnie. Kino hiszpańskie w San Sebastian biorę jednak w ciemno i to bez cienia żenady – na horyzoncie europejskich standardów wyróżnia się i jakością walorów produkcyjnych, i żywym storytellingiem. Na wyróżnienie z hiszpańskich tytułów konkursowych zasługuje "Glimmers" – chyba mój ulubiony tytuł z całej edycji. Ceniona w swoim kraju Pilar Palomero nakręciła najbardziej udany z dotychczasowych filmów w swojej karierze – historię o tym, iż pożegnania z byłymi partnerami, także te ostateczne, nie muszą być bolesne, ale mogą być też piękne. Zamknięte w formule intymnego dramatu rozpisanego na kilka postaci i osadzonego między miastem a prowincją, "Glimmers" to kino poszukujące empatii i wyciszenia. Podobnie jak w "Wrócicie do siebie" Jonasa Trueby, punkt ciężkości ustawiony jest na pokazywanie obrazu tego, co utrwaliło się jako dobre w skrawkach pamięci o dawnej relacji. Reżyserka nie poszukuje dramatycznych pęknięć, a zaprasza do zauważania ludzkich niuansów: spojrzeń, tlących się wspomnień, małych reakcji, które piszą na twarzach historie o poprzednich życiach. Patricia López Arnaiz (nagroda aktorska) tworzy tu wyjątkowy portret postaci, która na prośbę córki zaczyna zajmować się umierającym byłym mężem. Rozlicza się tym samym z przeszłością, domyka niedomknięte sprawy, ale ani na moment nie daje przyzwolenia, by resentymenty wzięły prym nad tym, co rzeczywiście ważne w całej tej sytuacji.
"Glimmers"
W podobnej poetyce utrzymane jest portugalsko-brytyjskie "On Falling" Laury Carreiry – historia portugalskiej migrantki, która pracuje w magazynie w Szkocji. Nie ma bliskich znajomych, a najbliższą relację tworzy z tym, co zaoferują jej social media: w pracy przeczesuje ścieżki magazynu w poszukiwaniu produktów do zamówień, poza nią przeszukuje internetowy strumień treści dla zabicia czasu. "On Falling" wybrzmiewa jako cicha symfonia współczesnej klasy robotniczej na obczyźnie – obraz społeczności, która w emigranckim etosie lawiruje między żmudnymi zmianami zatrudnienia i codziennością upływającą w wiecznie szarej Szkocji. W swoim debiucie mieszkająca w Edynburgu portugalska reżyserka kreśli jeden z najbardziej empatycznych portretów nieoczywistości wokół doświadczenia migranckiego prekariatu. "On Falling" to rzadki okaz – film absolutnie wyzbyty prób romantyzowania codziennego trudu i przypisywania poetyckości pracy fizycznej. Obraz utknięcia w pętli klasowej przynależności przedstawiono tu bez cienia uprzywilejowania. Bliskość i rzetelność rejestru przypomina za to spojrzenie dokumentalne – rozmowy przywodzą na myśl pogadanki na kanapie, niewymuszone i naturalistyczne, jakby kamera znalazła się w mieszkaniu bohaterów przypadkiem. Chęć ustawiania narracji z dala od sensacyjnych i dramatycznych zwrotów to przejaw niezwykłej dojrzałości – nic więc dziwnego, iż Carreira wyjeżdża z Kraju Basków z nagrodą za reżyserię. A iż mamy w filmie wątki polskie, to łatwo się do tego zbliżyć – mam też wrażenie, iż od jakiegoś czasu najcieplejszy obraz polskiej tożsamości dostajemy w kinie o doświadczeniu migracji. Polacy są w nim zwykle ciepli i wyczuleni na kontakt, zawsze zaoferują piwko i rozmowę, poczęstują choćby bigosem i zawsze znają jakiegoś Janka, który okaże się fajnym chłopakiem.
Zaskoczeniem w oficjalnej selekcji okazało się również "The Red Virgin", czyli hiszpańska wariacja na temat "Sztuki kochania" – nieco bardziej sensacyjny i efekciarski niż historia Wisłockiej biopic Hildegart Rodriguez, która w wieku lat 18 była jedną z najbardziej wpływowych myślicielek feministycznych w Hiszpanii lat 30. Wychowana w pojedynkę przez matkę od małego istniała jako dziecko-projekt, które miało przynieść wyzwolenie dla hiszpańskich kobiet. Tak jak matka dała jej życie i cały intelektualny inwentarz, tak finalnie odebrała jej też to życie, gdy wciąż młoda Hildegart zaczęła szukać autonomii. Wizja niezależności dziewczyny nie zgadzała się bowiem z mesjanistycznymi założeniami "Projektu Hildegart", który jego matrona używała jednocześnie do podleczenia swoich kompleksów i traum z przeszłości – maksymą matki Hildegart był cytat, który zapamiętam na długo: "Freud w seksie, Nietzsche w sercu, a Marks w głowie". "The Red Virgin" to kino, które ma szanse zaiskrzyć pośród widowni po każdą szerokością geograficzną – sprawnie zrealizowane i utrzymane w świetnym tempie, w soczewce mrocznego thrillera kreśli enigmatyczny portret postaci stworzonej w imię rewolucji, której oślepiająca siła rażenia ostatecznie pozbawia ją życia.
"The Red Virgin"
Największą sprzecznością tegorocznej edycji festiwalu jest jego wielki wygrany – Albert Serra, którego twórczość w Hiszpanii odbierana jest z dużą ambiwalencją. Pierwszy w jego karierze dokument "Tardes de soledad" okazał się doświadczeniem najbardziej radykalnym z całego programu. Kataloński prowokator tym razem zabrał się za temat, który nie dość, iż z natury jest problematyczny i wzbudza kontrowersje, to jeszcze jego filmowanie okazało się doświadczeniem na wskroś cielesnym. W swoim dokumencie Serra spogląda na fenomen, który współcześnie wydaje się zjawiskiem absolutnie odklejonym od rzeczywistości – tematem "Tardes de soledad" jest spektakl toreo, czyli krwawego zaganiania byków, jakie w Hiszpanii ma miejsce od stuleci. Co prawda w Katalonii od 2012 roku obowiązuje zakaz tej praktyki, ale miasta w innych regionach wciąż kultywują tradycję w imię podtrzymywania sztuki. Tytuł filmu czerpie Serra z licznych rejestrów tego, co następuje po i przed samym spektaklem – popołudni wypełnionych samotnością. Gdy opada pył i krew z rozżarzonej areny, a peruwiański torreador wraca z pojedynku jako zwycięzca, kamera podgląda jego "samotny" rytuał. Najpierw siadamy naprzeciw niego, zerkając prosto w oczy szaleńca, którego ego łechtane jest przez współuczestników spektaklu, a jednocześnie jego największych fanów, dających upust swojemu podziwowi w niekończących się litaniach zachwytu. Dzień kończymy w garderobie torreadora, by nazajutrz ponownie wejść w cały rytuał od nowa. Pętla zdaje się trwać do czasu, aż w końcu któryś z pojedynków zakończy się krwawą rzezią dla torreadora – inny koniec nie jest choćby wpisany w etos "wojownika".
"Tardes de soledad"
Zasadne byłoby zadanie pytania, na ile projekt Serry mieści się w granicach etycznego spojrzenia. Jego dokumentalny rejestr przygląda się walkom byków w niezwykłej bliskości, stając obok cierpiących w imię pustej tradycji zwierząt. Kamera w medytującym zawieszeniu skupia się na licznych ranach zwierzęcia, na sączącej się z jego ciała krwi; spojrzenie Serry nigdy nie pokazuje skandującego na arenie tłumu, a koncentruje się na licznych obelgach rzucanych w stronę zwierzęcia, na narzędziach mordu, karykaturalnych pozach toreadorów, ich pokracznych minach, które imitować mają byczą mimikę. To istny spektakl, ale dla prezentowanych obrazów nie ma żadnego usprawiedliwienia – dostajemy tu okrucieństwo w najczystszej postaci, w powtarzalnych sekwencjach. Z każdą kolejną walką obrazy są mocniejsze – coraz bliższe granicy, za którą leży śmierć w imię spektaklu. Właśnie przez to torreador jest coraz bardziej hołubiony, wychwalany, wynoszony na piedestał przez swoich pachołków, którzy nie widzą świata poza nim. Rozpędzone ego jest potężną bronią w świecie toksycznej męskości – bo trudno tu mówić o męskości niedojrzałej – dlatego scena każdej kolejnej walki dorzuca cegiełkę do większej narracji, odsłaniając tym samym, z czego zbudowane są fundamenty tego świata.
Powiedzenie, iż "Tardes de soledad" jest nieetyczne, byłoby ledwie ślizgnięciem się po powierzchni tego, co ten film reprezentuje. Choć niejednokrotnie walczyłem z tym, by opuścić seans, pomimo całej kontrowersji wokół filmu, w projekcie Serry widać próbę odsłonięcia najbardziej prymitywnych mechanizmów, które są niestety częścią naszego współczesnego świata. choćby o ile istnieje cień szansy, iż Serra szczerze zafascynowany jest "samotnością" swoich bohaterów, a niektóre decyzje podejmuje z poziomu estetycznego, to z tej fascynacji wynika coś jeszcze – powtarzalność scen sama w sobie staje się prowokacją.
Dopiero wchodząc za kulisy spektaklu, dostrzegamy, iż w zasadzie całość zaczyna się od stroju i modlitwy; iż cała ta farsa zasadza się na sprzeczności – niby jest apoteozą męskości (wygranie z bykiem to jej największe potwierdzenie), ale wszystko poprzedza jednak krzykliwy cosplay. Kiedy Serra podgląda cały ten złożony proces ubierania kwiecistego kostiumu, w tym naciągania na genitalia przyciasnych rajtuzów, odkrywa w nim coś queerowego – dysonans wybrzmiewa w pełni, gdy mężczyzna w kolorowym stroju dedykuje swe przyszłe poczynania instancji boskiej. I w tym tkwi esencja projektu Serry – jego fascynacja, jakkolwiek problematyczna, skupiona jest na całym spektrum ambiwalencji obecnej w obrazie tradycji toreo. Za najświętszy cel Serra ustanawia sobie odsłonięcie nie tyle samej spektakularności walk, co jej patriarchalnego źródła, zgniłego i obrzydliwego serca tętniącego w imię apoteozy w gruncie rzeczy chorych dogmatów. Serra nie chwyta byka za rogi, zamiast tego patrzy mu prosto w rozjuszone oczy, w których znajdziemy przerażenie. To spojrzenie powraca wielokrotnie – w ujęciu, które rozpoczyna film czy podczas wielu z walk, gdy zwierzę ledwo już zipie. Odbijają się w nim obrazy ponure i niepokojące: historia patriarchalnej przemocy na przecięciu stuleci.
Główna nagroda dla filmu Serry to sprzeczność sama w sobie – być może największa w historii tego festiwalu w ostatnich kilku dekadach. Jest jak czerwona płachta na byka, ale piszę to z tą świadomością, iż czerwień w świecie corridy służy tylko po to, by ukryć plamy krwi sączącej się z ciała byka. Serra sam słynie z dość nieprzyjemnego usposobienia na planach swoich filmów; do jego charakteru przylgnęła łatka twórcy toksycznego. W kuluarach imprezy zamknięcia przemykał nocą pomiędzy rozmówcami w okularach przeciwsłonecznych – zastanawiam się, od czego uciekają oczy, które same szukają prawdy w spojrzeniach innych.
"Tardes de soledad"
Wróćmy na moment do Kraju Basków. Ze sprzecznościami mogą kojarzyć się sami Baskowie – mają w sobie ducha rewolucji, ale w granicach rozsądku; ponad wszystko cenią sobie komfort równowagi, bezpieczne status quo. Lubią to poczucie bycia nieco odrębnymi, oddzielonymi od reszty Hiszpanii – ich język nie przypomina żadnego innego, przez co jego ciągła obecność w San Sebastian staje się atrakcją samą w sobie. Na jednej z ulic znajdziemy przepych reprezentujący old money, by przecznicę dalej odnaleźć się wśród lokalnego środowiska młodej lewicy; wszystko jednak w niezwykłej bliskości, jakby nie do końca istniała jakakolwiek granica między jednym a drugim światem. Festiwal ma też swoje tradycje. Wieńcząca to wydarzenie impreza odbywa się w Palacio de Miramar – legendarnym zamku zbudowanym na życzenie rodziny królewskiej, który spełniał wiele funkcji w czasach dyktatury Franco, a na co dzień zamkniętym, czekającym na specjalne uroczystości. Majestat tej przestrzeni jest dość oczywisty, ale z poszczególnych pomieszczeń zamku wydobywa się dość nieprzyjemny zapach stęchlizny, jakby przeszłość zadomowiła się w tym miejscu aż zbyt dobrze. Sam przepych nie przykrywa jednak atmosfery całej imprezy – poza pojedynczymi osobami, które stworzyły swoją tradycję, kilka osób podąża za festiwalowym dress code’em, przez co całe to wydarzenie ma charakter swobodny i niezobowiązujący. Festiwalowość nie musi wybrzmiewać w fasadowości, tylko w prostych gestach – przed każdym filmem widownia od lat klaszcze w rytm tej samej melodii, a po kilku seansach zauważam, iż stopień nadęcia jest tu rzeczywiście jakby mniejszy.
Nie można mówić o San Sebastian bez jego sernika baskijskiego, który został rozsławiony właśnie w tym mieście. San Sebastian to niby obraz burżuazji, ale najlepszy sernik z nieustannie zatłoczonego La Viña (jedna porcja to zawsze dwa kawałki) przypomina uliczny eksperyment – rozpływa się najpierw na talerzu, a potem w ustach, kiedy i tak zjadasz go w popłochu na środku ulicy pomiędzy filmami, obok innych koneserów pożerania na stojąco. Ze wszystkich pomników San Sebastian ten jest moim ulubionym: turysta zajadający się sernikiem na środku zabytkowej uliczki.
Wracając do samego konkursu festiwalu: największe rozczarowanie przyniosły filmy, na których ciążyło największe oczekiwanie – ze względu na skalę rozpoznawalnych nazwisk. Nie "dostarczyły" długo wyczekiwany postapokaliptyczny musical "The End" Joshuy Oppenheimera i "The Last Showgirl" Gii Coppoli z wielkim comebackiem Pameli Anderson do aktorskiego świata (oba filmy pokazywano wcześniej w Toronto). W tym roku w ogóle zaistniała silna potrzeba tworzenia narracji o obecności gwiazd na poszczególnych festiwalach – zarówno Wenecja, jak i San Sebastian podkreślały, iż to najbardziej wypakowane gwiazdorstwem edycje. Różnie bywa z przełożeniem tego na poziom artystyczny. "The End", chociaż przydługie, jest przynajmniej próbą artystycznych poszukiwań: bo jak często mamy szansę słyszeć musicalowe piosenki o tęsknocie za światem przed końcem świata. Ale już "The Last Showgirl" jest po prostu tym rodzajem filmu, o którym najciekawsze, co mogę powiedzieć, to iż Pamela Anderson gra w nim niemalże autobiograficzną rolę – co samo w sobie jest zjawiskiem, ale wyczuwam w nim jednak próbę ugrania czegoś. Z tegorocznych aktorskich comebacków jestem jednak w teamie Demi Moore.
"The Last Showgirl"
Paradoksalnie to musical Oppenheimera wyjechał z San Sebastian z niczym. Brak większego entuzjazmu wokół filmu także na festiwalu w Toronto prawdopodobnie wpłynie również na jego dalszy odbiór w kinach czy na platformach streamingowych. Z kolei "The Last Showgirl" zgarnęło Nagrodę Jury i wyróżnienie aktorskie dla całej ekipy. Sensacyjny powrót Anderson w zupełności niesie za to potencjał komercyjny, choćby jeżeli historia Coppoli jest poprowadzoną na ogranych motywach historyjką, którą zapomina się tuż po wyjściu z kina. Z oczekiwaniami wiązała się też europejska premiera "Emmanuelle" (otwarcie festiwalu), współczesnej wariacji na temat erotycznego klasyka, który Audrey Diwan osadziła w hotelowo-butikowym Hongkongu. Dzieło francuskiej reżyserki pełne jest przestrzelonych pomysłów i fatalnych wyborów castingowych, ale niepozbawione przy tym niuansów i frajdy. To ten rodzaj filmu, który potrafi w jednej scenie oczarować, a w drugiej zażenować, ale ostatecznie wychodzi na plus. "Emmanuelle" była idealnym filmem otwarcia – w miejscu, które żyje sprzecznościami, warto opowiadać sprzecznościami. Remake Diwan wygląda, jakby Wong Kar Wai nakręcił oryginał erotyka w późnych latach 70., z obciachowymi dialogami, ale za to dość świadomym spojrzeniem na cielesność.
Brzmi jak spektrum sprzeczności? I bardzo dobrze – może w taki sposób oswoimy i rozbroimy nieco naszą współczesność. Mam wrażenie, iż San Sebastian w swojej pokracznej nieraz próbie stara się to robić – nie jest może najbardziej poważanym wydarzeniem w świecie festiwalowej napinki, ale to tutaj zagraniczna prasa i programerzy wracają chętniej niż do Cannes czy Wenecji. Sam wrócę też na pewno.