Dzisiejszy wieczór spędziłem na ganku rodzinnego domu, wdychając ciepłe, wiejskie powietrze. Usiadłem na starej, skrzypiącej ławkę, tak jak robiłem to w dzieciństwie. Po chwili podszedł do mnie Krzysiek – ten sam kolega, z którym dorastałem ramię w ramię, choć wiele lat temu coś między nami się popsuło…
„No i jak tam życie?” – zapytał, klepiąc mnie po plecach w typowo męski sposób.
„Daję radę” – skinąłem głową. „Pracuję, kupiłem mieszkanie w mieście.”
„Spoko” – przytaknął z uznaniem. „Zawsze byłeś bystrzejszy. Nie to co ja…”
„No co ty!” – zaśmiałem się. „Rodzice mi opowiadali, iż masz teraz najlepszy dom w okolicy. Podobno sąsiedzi biorą z ciebie przykład.”
„Ty też nie masz źle – mieszkanie w Krakowie to nie przelewki. Chyba nie gorzej od mojego domku.”
Rozśmialiśmy się. Jakby z przyzwyczajenia, poszliśmy do domu Krzyśka. Wyciągnęliśmy chleb, jajka, kielbasę. Postawiliśmy butelkę domowej nalewki. Wypili po kieliszku, obaj się skrzywili – rzadko pijemy.
Wtedy Krzysiek powiedział:
„Słuchaj… A Basia… Wiesz?”
Zamarłem:
„Co?”
„Wyszła za mąż. Za jakiegoś… z sąsiedniej wsi. Teraz uczy w naszej szkole.”
„Basia?” – powtórzyłem, a w głębi piersi coś mnie ścisnęło. „Nie wiedziałem…”
„Ja też nie wątpiłem. Myślałem, iż minie… Ale trzy dni w kombajnie – i dalej boli. Rozumiesz?”
Nalał znowu. Wypiliśmy, a potem siedzieliśmy w milczeniu, wpatrzeni w swoje kubki herbaty.
W końcu podnieśliśmy wzrok i wybuchnęliśmy śmiechem – takim samym, jak w dzieciństwie. Do łez, do chichotu.
„No i tak się skończyło” – otarł oczy Krzysiek. „Tyle lat przez nią… i tak wyszło.”
„Tak” – kiwnąłem głową. „Turniej urządziliśmy. Kto lepszy, kto wytrwalszy, kto głośniejszy. A ona – hop, i zniknęła z kimś innym.”
„Mądra była” – niespodziewanie stwierdził Krzysiek. „Swoją drogą poszła. A my się staraliśmy…”
„No właśnie” – zamyśliłem się. „Ale w sumie nie na marne. Ty dom postawiłeś, ja w szpitalu ordynatorem zostałem. Oboje coś w życiu osiągnęliśmy.”
„Właśnie!” – ożywił się Krzysiek. „Mamy po dwadzieścia dziewięć lat. Życie dopiero się zaczyna!”
„A zacząłeś przecież ty” – przypomniałem.
„Może. Ale ty dotrzymałeś kroku. Bystry z ciebie drań.”
„A więc i ja byłem równie głupi. Oboje byliśmy” – uśmiechnąłem się.
„Pamiętasz, jak po szkole siedziała na parkiecie i patrzyła na nas obu tak samo? Ani dla ciebie, ani dla mnie – dla nikogo.”
Znów zamilkliśmy. Wspominaliśmy.
Z Krzysiem znaliśmy się od kołyski – urodziliśmy się niemal tego samego dnia. Dorastaliśmy razem, żyliśmy przez płot. Razem się bawiliśmy, w jednej szkole się uczyliśmy, w jednej ławce siedzieliśmy. Do dziewiątej klasy byliśmy nierozłączni.
A potem w klasie pojawiła się Basia.
Jakby wyrosła w ciągu jednego lata. Z rozczochranej dziewczynki na rowerze stała się smukłą dziewczyną z długim, kasztanowym warkoczem. I wszystko się zmieniło. Przyjaciele stali się rywalami.
Krzysiek ciągnął do techniki, majstrował przy traktorze. Ja – do książek i zwierzaków. On poszedł do szkoły mechanicznej, ja na medycynę.
Basia patrzyła na nas obu tym samym wzrokiem, od którego serce traciło rytm.
Po szkole ja wyjechałem do miasta na studia, a Krzyska wzięli do pracy w warsztacie. Basia uczyła się zaocznie i pojawiała się raz u niego, raz u mnie. Zawsze przynosiła wieści: kto więcej zarobił, kto dostał podwyżkę. Ale z nikim tak naprawdę się nie związała.
Nawet wojsko nas nie pogodziło. Staliśmy się mężczyznami, każdy swoją drogą. Krzysiek postawił dom, kupił pierwszą w okolicy nową furę. Ja zostałem lekarzem, obroniłem doktorat. A mimo wszystko – obaj byliśmy kawalerami. Obaj – wciąż samotni. Wciąż trzymaliśmy w sercach tę dziewczynę z kasztanowym warkoczem.
I teraz siedzimy w kuchni, zmęczeni, z oczami przyciemnionymi upływem czasu – i śmiejemy się. Gorzko i jasno.
„A może i dobrze, iż wyszła za mąż” – powiedziałem w końcu. „Naprawdę. Może on ją naprawdę kocha.”
„Może…” – cicho odparł Krzysiek. „Mam nadzieję, iż kocha. Bo inaczej… Szkoda byłoby tego wszystkiego.”
Zamilkliśmy. W końcu Krzysiek uderzył dłonią w stół:
„Wiesz co? Zróbmy toast. Za nią. Za nas. Za to, iż życie idzie dalej.”
„No” – uśmiechnąłem się. „Za to, iż wciąż tu jesteśmy. I nie jesteśmy wrogami.”
Krzysiek nalał po ostatniej.
„Za Basię.”
„Za Basię.”
Kieliszki zadźwięczały. A za oknem wieczór ustępował nocy. Nad starą ławką pochylały się dwa cienie – już nie chłopcy, ale jeszcze nie starcy. Po prostu dwa życiorysy, które raz się splotły i już się nie rozplątały.
A Basia… No cóż, niech będzie szczęśliwa. Zasłużyła na to.