Romanse, zdrady i intrygi, a do tego oczywiście seks, dużo seksu! Brzmi jak przepis na czysty kicz i tacy właśnie są „Rywale” – serial, który zapewni wam całe mnóstwo wstydliwych przyjemności.
Gdy serial zaczyna się od widoku nagich męskich pośladków (czy muszę dodawać, iż zgrabnych?), który przechodzi w pozbawioną grama subtelności scenę szczytowania w przestworzach przy naddźwiękowej prędkości, to można podejrzewać, z jaką produkcją będziemy mieć do czynienia. A jeżeli po takim wstępie przez cały czas macie wątpliwości, „Rywale” rozwieją je bardzo szybko, dając do zrozumienia, iż szukający wyrafinowanej rozrywki trafili pod zły adres. Wszyscy inni są jednak mile widziani i jest duża szansa, iż nie będą swojej decyzji żałować.
Rywale – o czym jest seksowny brytyjski serial Disney+?
Dostępny od dziś na Disney+ serial oparty na książce Jilly Cooper o tym samym tytule to historia z gatunku takich, na które wydawałoby się, iż w dzisiejszej telewizji nie ma już miejsca. Osadzona w latach 80. w fikcyjnym angielskim hrabstwie Ruthshire fabuła koncentruje się na konflikcie dwóch przedstawicieli wyższych sfer – byłego olimpijczyka, polityka i notorycznego flirciarza Ruperta Campbella-Blacka (Alex Hassell, „The Boys”) oraz jego sąsiada, właściciela prywatnej stacji telewizyjnej lorda Tony’ego Baddinghama (David Tennant, „Dobry omen”). Obydwu panów dzieli bardzo wiele, łączy natomiast wzajemna niechęć, która będzie na różne sposoby napędzać całą tę wielowątkową opowieść.
Jak dokładnie? Za długo by wymieniać, bo „Rywale” nie dość iż potrafią czasem gwałtownie zmienić kierunek, w którym podąża fabuła, to jeszcze poświęcają przy tym uwagę dobremu tuzinowi postaci. Oczywiście mam na myśli tylko te istotniejsze, bo wszystkich jest znacznie więcej, jak to na ekranowych prowincjach bywa, zwłaszcza tych angielskich. A warto dodać, iż Ruthshire (gdzie rozgrywa się cykl kilkunastu powieści Jilly Cooper – „Rywale” są drugą z nich), to prowincja wręcz stereotypowa, pełna rodzinnych, sąsiedzkich, miłosnych i wielu innych powiązań.
Śledzimy je wszystkie na przestrzeni ośmioodcinkowego sezonu (widziałem całość przedpremierowo), dla którego punktem wyjścia jest przybycie na wieś przedstawiciela wielkiego świata, popularnego dziennikarza Declana O’Hary (Aidan Turner, „Poldark”). Ten, zirytowany ograniczeniami publicznej telewizji, decyduje się przyjąć propozycję lorda Baddinghama, żeby zostać twarzą niezależnej stacji Corinium. Do spółki ze ściągniętą ze Stanów ambitną producentką Cameron Cook (Nafessa Williams, „Black Lightning”) mają oni wprowadzić na ekrany nową jakość i podbić słupki oglądalności, a przy okazji pomóc Tony’emu wygrać swoistą rywalizację z Rupertem. Sprawy się komplikują, gdy temu ostatniemu wpada w oko córka Declana Taggie (Bella Maclean, „Sex Education”), a życie zawodowe zaczyna mocno mieszać się z osobistym.
Rywale zapraszają do niegrzecznego świata tzw. elit
Mówiąc całkiem szczerze, wgłębianie się w fabularne meandry „Rywali” nie ma większego sensu. Nie żeby była to historia głupsza, bardziej infantylna czy błaha niż w przypadku innych czysto rozrywkowych produkcji. Tu po prostu od samego początku czuć, iż nie gra ona pierwszoplanowej roli. Priorytety w serialu, za którym stoją m.in. producentka Eliza Mellor („Poldark”), scenarzysta Dominic Treadwell-Collins („Skandal w angielskim stylu”) i reżyser Elliot Hegarty („Lovesick”), są zupełnie inne, bo nakierowane na styl i ton opowieści oraz jej bohaterów, którzy stanowią wyjątkowo barwną grupę.
Kogo warto wspomnieć poza już wymienionymi? Na pewno pisarkę Lizzie (Katherine Parkinson, „The IT Crowd”), żyjącą nudnym życiem u boku próżnego i głupiego jak but Jamesa (Oliver Chris, „Trying”), prezentera w Corinium. Lizzie to o tyle interesujący przypadek, iż choć pisze pikantne powieści, jest w gruncie rzeczy jedyną w okolicy osobą, która powstrzymuje swoje fizyczne żądze. Zdecydowana większość mieszkańców i mieszkanek Ruthshire jest znacznie mniej powściągliwa, co w połączeniu z wysokim statusem społecznym tworzy dobrze znany, a zarazem jeszcze bardziej karykaturalny niż zwykle obraz rozwiązłych elit.
Choć może powinienem napisać raczej „elit”, bo bohaterowie „Rywali” do tego miana prędzej nieudolnie aspirują, niż rzeczywiście je stanowią. Oczywiście za wyjątkiem Ruperta, chętnie chwalącego się rodowodem przy Tonym, który lordowski tytuł zawdzięcza małżeństwu z Monicą (Claire Rushbrook, „Skandal w królewskim stylu”). Inni, jak żona wicepremiera Sarah Stratton (Emily Atack, „Almost Never”), nowobogacka para Freddie (Danny Dyer, „Mr. Bigstuff”) i Valerie Jonesowie (Lisa McGrillis, „Sex Education”), czy znudzona brakiem miejskich rozrywek żona Declana Maud (Victoria Smurfit, „Once Upon a Time”), z arystokracją mają zwykle wspólnego tyle, iż poruszają się w tych samych kręgach. No i zachowują się bardzo podobnie, myśląc najczęściej dolnymi częściami ciała.
Rywale to pikantne guilty pleasure w brytyjskim wydaniu
A skoro już przy tym jesteśmy, to trzeba poruszyć temat, od którego w przypadku „Rywali” nie da się uciec. Bo owszem, scen seksu jest tu zdecydowanie więcej niż w przeciętnym serialu, a lwia część obsady pojawia się jeżeli nie w pełnym negliżu, to w różnych łóżkowych (i nie tylko) kombinacjach ze sobą nawzajem, musząc zademonstrować aktorskie umiejętności w zakresie udawania orgazmu. O ile jednak coraz częściej słusznie narzeka się na przesyt zbędnego erotyzmu w telewizji, o tyle tutaj jest on zaskakująco naturalną częścią całości. Może nie przesadzałbym z jego wpływem na historię i rozwój postaci, jak tłumaczyli aktorzy, ale nie da się ukryć, iż cały ten pieprz zwyczajnie tu pasuje.
Co sprowadza nas z powrotem do wspomnianego wcześniej tonu i stylu produkcji Disney+, które mają tu absolutnie pierwszorzędne znaczenie. Ani fabuła, ani bohaterowie „Rywali” nie mieliby bowiem najmniejszej racji bytu, gdyby twórcy traktowali swoje dzieło zbyt poważnie, próbując nadać mu charakteru i znaczenia prestiżowej telewizji. Na szczęście przez większość czasu (poza małymi wyjątkami, gdy czysto eskapistyczną fabułę przerywają bardzo tu niepasujące, dalekie od błahych motywy) nic takiego nie ma miejsca. Wręcz przeciwnie, „Rywale” nie tylko mają świadomość tego, czym są, ale też potrafią uczynić z tej pozornej wady swój największy atut.
Zresztą wystarczy rzucić okiem na serial, żeby wiedzieć, co mam na myśli, bo mamy tu do czynienia z istnym festiwalem bezguścia. Od scen erotycznych oczywiście począwszy, ale na tym bynajmniej nie koniec. Kiczem ociekają wiejskie posiadłości, które odwiedzamy najczęściej podczas licznych przyjęć (na jednym trafia się choćby wielbłąd!). Sztucznością po oczach biją krzykliwe kostiumy, ostre makijaże i okropne peruki. Dynamiczna praca kamery i montaż sprawiają z kolei, iż seans jest równie tandetny, jak chwytliwe są towarzyszące mu w tle przeboje parkietów z lat 80. Dodajmy do tego obowiązkową brytyjskość w wydaniu wyższych warstw społecznych, a otrzymamy coś w rodzaju „Downton Abbey” w odpustowym klimacie. Koszmar?
Rywale – czy warto oglądać serial z Davidem Tennantem?
No właśnie, o dziwo, ale wcale nie. Kiczowatość „Rywali” jest w pełni zamierzona i zrozumiała, co więcej, naprawdę świetnie się prezentuje pod względem realizacyjnym i aktorskim. Samego siebie przechodzi po raz kolejny David Tennant, którego chłód, sztywność i udawana pewność siebie kontrastują z luzacko-arystokratycznym bad boyem w wykonaniu Alexa Hassella. Aidan Turner raz jest wcieleniem profesjonalizmu, raz wulkanem na granicy erupcji. Bella Maclean wnosi słodką łagodność. Drugi plan wypełniają natomiast kreacje tyleż przesadzone, co niesamowicie wyraziste.
Dokładnie w ten sposób można zresztą opisać cały serial, który nie balansuje na granicy żartu i powagi, ale śmiało ją przeskakuje, śmiejąc się w twarz bardziej nadętej niż elitarnej współczesnej telewizji. „Rywale” nijak do niej nie pasują, będąc duchowymi spadkobiercami klasycznych oper mydlanych, w których dramaty, emocje i skandale były zawsze wielkie, a losy bohaterów przeżywało się jak własne mimo zerowej autentyczności. Ba, w tym punkcie serial Disney+ może mieć choćby przewagę, potrafiąc obdarzyć swoje postaci pewną dozą niejednoznaczności i ludzkimi cechami charakteru.
Nie zmienia to jednak faktu, iż najlepsi są „Rywale” wtedy, gdy puszczają im wszelkie hamulce, a widz może cieszyć się niczym nieskrępowaną zabawą. Kłótnie, zdrady i romanse napędzają tę historię do kosmicznej prędkości, a wolniejsze tempo służy zwykle tylko temu, żeby nabrać rozpędu przed kolejnym skokiem. I tak przez niemal osiem godzin, które minęły mi w mgnieniu oka, choć ani przez sekundę nie miałem wątpliwości, iż oglądam stuprocentowy kicz. Na dłuższą metę, z mniejszym dystansem i źle ukierunkowaną ambicją, byłoby to prawdopodobnie nie do zniesienia. W tym wypadku mam ochotę na więcej.