Rotterdam 2025: Z pachnącego portu

filmweb.pl 4 godzin temu
Zdjęcie: plakat


W dniach 30 stycznia – 9 lutego odbyła się 54. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Rotterdamie. Łukasz Mańkowski pisze, jak zmieniała się ta impreza na przestrzeni lat i co reprezentuje dziś.

***

Miasta portowe mają to do siebie, iż często są zlepkiem niesamowitych kontrastów. Rotterdam jest stolicą eklektyzmu – architektonicznego, kulinarnego, a na swój sposób także kulturowego. Eklektyzm jest zresztą otwarcie hołubiony przez Holendrów, jakby miał rozsadzać centralnoeuropejską sztywność i czynić z rotterdamskiej przestrzeni arenę eksperymentów. Efekty są przeróżne: minirzeźba psich odchodów na deptaku w centrum, tetrisowa urbanistyka, słynny kapsalon… Przez lata idealnie odnajdywał się tu IFFR, Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Rotterdamie, który niegdyś był mekką kina eksperymentalnego. w tej chwili jednak raczej chybocze się na swoim tożsamościowym kursie.

tegoroczni zwycięzcy festiwalu IFFR 2025

To nie będzie tekst, który szczegółowo odsłoni tendencje artystyczne obecne na 54. edycji festiwalu. Głównie dlatego, iż IFFR to wydarzenie bardzo osobliwe i prowokujące do osobistego przeżycia. Liczba pokazywanych filmów ze skrajnie różnych porządków i kulturowych kręgów, brak napinki na wielkie premiery oraz raczej peryferyjny charakter konkursu czynią z doświadczenia IFFR unikalny fenomen. Każdy uczestnik tego święta ogląda prawdopodobnie coś innego, poznaje inną twarzą festiwalu, zagląda pod inne warstwy wydarzenia: jedni nadrabiają hity z sezonu, inni zagłębiają się w niszę; sam IFFR oferuje zarówno kino rozumiane tradycyjnie, jak i wchodzące w sferę galeryjno-instalacyjną. w tej chwili jednak – chyba bardziej niż kiedykolwiek – spektrum różnorodności filmów z programu przebija wszelkie sufity, i to nie do końca w pozytywny sposób. Czyni to z IFFR nową hybrydę, której nadrzędną wizją staje się niestety kompromis.

To nie będzie też tekst o tym, iż "kiedyś to było". Chociaż udziela się tęsknota za dawnym IFFR: stali bywalcy wzdychają za czasami, gdy w Rotterdamie można było pójść w ciemno na jakikolwiek seans w poszukiwaniu zachwytów nad eksperymentalną formą, bezkompromisową wizją, kreatywnością. choćby o ile taki ślepy strzał ostatecznie okazywał się klapą, to i tak istniało coś takiego jak "rotterdamski klasyk" – film choćby nie wiem jak nieudany, to i tak niepozostawiający w obojętności. Natomiast z produkcji pokazywanych w Rotterdamie przez ostatnie lata w pamięci zapisała się ledwie garstka.

Mam wrażenie, iż w świecie kina niezależnego funkcjonuje w tej chwili wiele pustych frazesów – odważny, bezkompromisowy, nowatorski – które mogą mówić wiele i kilka jednocześnie. Zastanawia mnie też ten absurdalny termin "kino niepokorne", który niejednokrotnie zdobi europejskie festiwale, znacząc absolutne nic (szczególnie, gdy za twórczą niepokorność nagrody dostają gwiazdy programów polskich telewizji publicznych). Nie oznacza to, iż IFFR bezpowrotnie stracił swą niepokorność – ona wciąż się tli, jest obecna, chociaż czasem trudniej ją dojrzeć pośród bezpiecznego kina opatrzonego hasłem "audience-friendly".


Dziś być może nie ma już sensu silić się na poszukiwania kina stricte eksperymentalnego, bo i sama widownia zdaje się bardziej zwracać ku kinu narracyjnemu. Bardziej niż forma liczy się historia i przekaz, reprezentacja konkretnej treści, a pewnie i polityczna agenda (nie mylić z poprawnością). Albo też – po prostu – liczne cięcia budżetowe zmuszają programerów do tego, by w jakiś sposób zachęcić widownię do uczestnictwa w IFFR. Pod tym względem polskie festiwale są w luksusowej sytuacji, bo nasze największe imprezy wyprzedają miejsca na wszystkie seanse, a większość widowni jest relatywnie młoda, co staje się niejako obietnicą bezpieczeństwa w niedalekiej przyszłości. Rotterdam co prawda nie doświadcza takiego kryzysu widowni, jaki obecny jest chociażby w Japonii, ale w kuluarach wyczuwalny jest niepokój o kierunek, w jakim zmierza.

Ten niepokój jest zresztą przedłużeniem większego wyłomu (i kontrowersji), jaki IFFR doświadczył podczas pandemii, gdy stery przejęła obecna dyrektorka festiwalu – Vanja Kaludjercic. Po nagłym zwolnieniu większości ekipy programerskiej z nie do końca jasnego powodu "potrzeby restrukturyzacji", festiwal musiał zmierzyć się z gigantyczną przeszkodą: pandemią koronawirusa. W 2021 i 2022 IFFR odbywał się głównie online, z niewieloma pokazami stacjonarnymi w okresie letnim. Przeciwności losu i zmiany w zespole zdecydowanie wpłynęły na organizacyjny rytm wydarzenia, a festiwal prawdopodobnie stracił wtedy część swojej tożsamości. Mam wrażenie, iż dopiero powoli wraca na swój tor, chociaż jest to już inne wydarzenie niż za czasów przedpandemicznych. Zmiany są w obecnych realiach jednak koniecznością – IFFR prawdopodobnie nie mogłoby pozostać tym, czym było.

Znacznie mniej elektryzujący stał się w ostatnich latach rotterdamski konkurs główny – Tiger Competition. Gdy 53 lata temu Hubert Bals zakładał festiwal (kierował nim do swojej przedwczesnej śmierci w 1988 roku), nie forsował wizji nagradzania filmów. Później nowi włodarze zdecydowali się powołać nagrodę. Jej celem stało się naświetlanie nowych talentów w obszarze kina niezależnego, laurem zaś za nowatorską wizję stał się Tiger Award.

laureat tegorocznego Tiger Award "Fiume o morte!", reż. Igor Bezinović

Charakter IFFR od zawsze miał odzwierciedlać portową naturę miasta – być przeglądem filmowych napływów z całego świata, ze szczególnym uwzględnieniem kina eksperymentalnego, niekomercyjnego, innowacyjnego, z soczewką ustawioną przede wszystkim na kraje azjatyckie i rozwijające się. Widownia przybywająca do Rotterdamu miała mieć wgląd w to, co większość festiwali na świecie pomija – kino na peryferiach. Oczywiście brzmi to jak ubranie w pięknie brzmiące słowa marzeń Zachodu o oswajaniu dziwności Wschodu, potrzeba przybliżenia tego, co odległe. I wszystko się zgadza: kino azjatyckie na festiwalach w Europie jest uwikłane w praktykę kolonialnego dotyku. Pozostaje liczyć, iż być może najmniej szkodliwą.

Przez lata IFFR był jednym z ciekawszych konkursów na mapie festiwali filmowych. Na przestrzeni trzech dekad w sekcji Tiger Competition z sukcesami pokazywane były filmy m.in. Lou Ye czy Anochy Suwichakornpong. Wygrywały ją chociażby niezależne produkcje Honga Sang-soo, Christophera Nolana czy Kelly Reichardt. Trudno jednak oczekiwać, żeby co roku wynajdowano talent (czy determinację twórczą) pokroju wyżej wymienionych nazwisk. Ale nietrudno zauważyć, iż programowa tendencja wyraźnie zmierza w innym kierunku. Zwłaszcza kiedy w programie znajdują się prowadzone w oczywisty sposób narracje, których celem jest opowiedzenie kolejnej tej samej historii, a nie poszerzenie filmowej ekspresji.

"Memento" Christophera Nolana pokazywane na IFFR

Bo gdy obok siebie w konkursie pokazywany jest tytuł, który ochoczo porównywany jest do twórczości Radu Judego (zwycięski "Fiume o morte!"), postkolonialny eko-esej o drzewach w Kongu (wyróżniony "The Tree of Authenticity") czy ckliwy, wypełniony na wskroś konfliktami melodramat z Tajwanu ("Blind Love") albo urocze, szczere i sprawnie poprowadzone coming-of-age z Południa Indii (wzbudzająca kontrowersje w rodzimej dystrybucji "Bad Girl"), któremu bliżej kinu środka – to jest to rodzaj eklektyzmu, który nie działa. A raczej wskazuje na brak koherentnej wizji, bo elementy tej układanki po prostu do siebie nie pasują, choćby jak na rotterdamskie standardy. Wyczuwalna jest tu nieporadność – czy to wobec kondycji współczesnego kina, czy wobec kapryśnej widowni, która coraz chętniej odchodzi do streamingu.

Na przykładzie trajektorii tożsamościowych zmian IFFR można odczuć, jak zmienia się postrzeganie festiwalowego kina w ogóle. Duże nazwiska w krajobrazie festiwalowym to w tej chwili twórcy, którzy niegdyś sami tworzyli peryferyjny rejestr. Teraz w świecie kina mają status absolutnie kultowy, bo nie dość, iż osiągnęli artystyczną nietykalność, to ich wczesna twórczość łączona jest z czymś antysystemowym (idealnym przykładem może być Jia Zhangke, który był stałym bywalcem IFFR). Trudno mi wyobrazić sobie, by debiutanci z ostatnich lat mieli wypłynąć na tak szeroką skalę jak twórcy, którzy zaczynali w Rotterdamie kilka dekad wcześniej. Zmienia się i dynamika festiwali, i ich znaczenie – wszyscy filmowcy celują w tej chwili w Cannes, a bardziej nobilitujące dla niezależnego twórcy może być zaistnienie na platformie MUBI niż pojawienie się w konkursie IFFR. Pozostaje też kwestia kompromisów w programie – jakby programerzy szukali na siłę crowd-pleaserów i kina oswajającego lęki i nastroje klasy średniej w sexy formule. Co, zważywszy na turbulencje w globalnej geopolityce, nie dziwi. Ale moje kinofilskie serce krzyczy, gdy po raz kolejny zderza się ze ścianą filmowej mierności.

tegoroczny zwycięzca w konkursie Big Screen Competition: "Raptures", reż. Jon Blåhed

Wracając do poziomu programu IFFR – to wszystko nie oznacza, iż holenderska impreza oferuje wyłącznie rozczarowanie. Konkurs co prawda stracił nieco ze swojej zadziorności, ale festiwal w Rotterdamie dalej daje unikalną sposobność na wejrzenie w różnorodną tkankę światowego kina. Co czeka na wyłowienie w sekcjach pobocznych? Harbour to selekcja tożsama z portowym charakterem miasta; stanowi swoisty przyczółek dla różnorodności kina współczesnego; Bright Future ma być oknem na młodych twórców (to adekwatnie podkonkurs); z kolei kultowe już Cinema Regained to sekcja spełniająca niejeden kinofilski mokry sen – nonszalancka mieszanka pod kuratorskim okiem nie mniej charyzmatycznego Olafa Möllera. W Cinema Regained chodzi o miłość do kina – zarówno tego autotelicznego, które rozszerza myślenie o "filmach o filmie w ramach filmu", jak i odrestaurowanej klasyki z całego świata. Przez to sekcja staje się unikalną panoramą kinofilskiej miłości, w której jeździmy od Azji Południowo-Wschodniej przez Afrykę po Amerykę Łacińską w poszukiwaniu wypartej historii kina.

To właśnie w Cinema Regained odnalazłem moje największe przeżycie tej edycji IFFR – "I am with a Monk", czyli ejtisowe kino kopane kino z Tajlandii, które w centrum wydarzeń stawia mnicha i jego aspirującego ucznia. Podobnie jak uczynił to wcześniej King Hu w "Dotyku zen", przepiękne krajobrazy zestawione są tu z postępującą akcją, imponującą choreografią i oczywiście buddyjską mądrością, a skąpane w słońcu pejzaże tajskich równin mieszają się ze skopanymi tyłkami napotkanych łajdaków. To kino drogi mające w sobie coś z westernowej próby przemyślenia ówczesnej męskości, z tą tylko różnicą, iż prym wiedzie tutaj naniesiony na postrzeganie rzeczywistości buddyjski filtr – ustawiający jakąkolwiek dialektykę w kontekście karmicznego rachunku sumienia. Gdy Olaf Möller zapowiadał film, skwitował, iż bardzo cieszy się, mogąc "I am with a Monk" pokazać, bo dzięki temu film, który przez lata był ledwie przypisem w światowej historii kina, być może doczeka się kiedyś swego pełnoprawnego rozdziału. A ja się pod tym w pełni podpisuję.

"I Am with a Monk", reż. Khom Akadet

Gdy zebrać wszystkie filmy z katalogu IFFR, otrzymujemy gigantyczną panoramę kina z całego świata, ale jeden kierunek wydaje się wyjątkowo silnie reprezentowany. Przez lata rotterdamskie wydarzenie słynęło jako platforma promująca kino azjatyckie – początkowo dalekowschodnie, a w tej chwili przede wszystkim z Azji Południowej i Południowo-Wschodniej. Rokrocznie reprezentacja artystów z Indonezji na IFFR jest imponująca – filmem zamknięcia był w tym roku, paradoksalnie, rozliczający się z holenderską okupacją najnowszy projekt Mouly Suryi, "This City is a Battlefield". Dodatkowo między niezależnymi produkcjami w programie znaleźć można gatunkowe ciekawostki z regionu – wietnamskie horrory, filipińskie neo-noir czy tajskie sci-fi, czyli to, co najchętniej oglądają w kinach mieszkańcy Azji.

Nigdzie poza IFFR nie znajdzie się też takiej ilości kina z Indii, chociaż szczególnie intrygująca wydaje się selekcja tamilska, zarówno Kollywood, jak i arthouse z Południa Indii, czy niezależnych twórców mniejszości z Malezji. Różnie bywa z poziomem tych filmów, ale zwykle wynika to z faktu, iż obcujemy z nieco inną kulturą filmową – innym językiem twórczym, sposobem operowania tempem, innymi kontekstami i przyzwyczajeniami widowni, którym twórcy muszą przecież sprostać. Poznawczo jest to szalenie odkrywcze, bo mówimy tu o miejscach, gdzie film jest wciąż relatywnie świeżym medium, nieprzemielonym aż tak przez tendencje i festiwalową estetykę.

Z otwartą głową można wynieść z tych filmów naprawdę wiele, poczuć się jak lokalna widownia gdzieś daleko od tego, do czego przyzwyczaiły nas europejskie festiwale. Jednym z takich przeżyć był dla mnie seans "Thangalaan" w reżyserii Pa. Ranjitha, jednego z nielicznych pracujących w obrębie mainstreamu Kollywood reżyserów, którzy wywodzą się z nieuprzywilejowanej kasty. To autorska i na swój sposób wizjonerska próba ujęcia kolonialnej gorączki złota, psychodeliczna, kwaśna, a nieraz nieznośnie irytująca, ale pokazująca, co znaczy inscenizacyjny talent, gdy ma się chociaż namiastkę dużego budżetu.

"Thangalaan", reż. Pa. Ranjith

Te lokalne ciekawostki mają przełożenie również na samo doświadczenie. Jako miasto portowe z uprzywilejowanego kraju o kolonialnej historii Rotterdam jest przede wszystkim multikulturową przestrzenią – z wieloma mniejszościami azjatyckimi, które zadomowiły się tu już na dobre. Oglądanie kasowych hitów chociażby z Hongkongu przypomina na IFFR wydarzenie kolektywne o zabarwieniu kulturowym; jest jak odbiór filmu z ulubieńcami widowni Pachnącego Portu.

Gdy oglądałem najbardziej kasowy hongkoński film zeszłego sezonu – "The Last Dance", czyli odpowiedź na japońskie "Pożegnania" – w zasadzie połowa widowni pochodziła z Hongkongu. Publiczność żywo reagowała i na kantoński humor, i rodzime konteksty. Co prawda dziewczyna obok mnie była bardziej przejęta obecnością siedzącej trzy miejsca dalej gwiazdy filmu niż samą historią, ale ten nieoczekiwany koloryt nadał seansowi coś unikalnego. Uderzyła mnie istota kolektywności doświadczania kina – szczególnie, gdy odbywa się to z dala od domu. Filmowa historia musiała przywędrować z jednego portu do drugiego, ale wszystkie porty mają przecież to do siebie, iż stanowią splot nieoczekiwanych kolei losu – kontrasty i napływy to tylko część większej układanki.

Czuję, iż na swój sposób IFFR jako festiwal zaczyna definiować się na nowo, a jego portowa tożsamość będzie przez cały czas nadawać unikalny charakter wydarzeniu. W zeszłym roku opuszczałem Rotterdam zawiedziony; myślałem sobie, iż przyszłą edycję jednak sobie odpuszczę. Cieszę się, iż tak się nie stało, bo chociaż w przypadku IFFR trzeba czasem się natrudzić, by dokopać się do tego, czego szukamy, to na końcu tej drogi czeka czasem coś pięknego.

Więcej artykułów przeczytacie w dziale "Publicystyka" TUTAJ.
Idź do oryginalnego materiału