W związku z premierą płytowego wydania 2 sezonu serialu Ród Smoka, przypominamy naszą recenzję tego serialu!
Ród smoka zaczął z bardzo wysokiej nuty. Pierwszy sezon obiecywał nie tylko prequel do znanej i lubianej historii. Wielu upatrywało w nim sposobu na zmycie z języka niemiłego posmaku ostatnich sezonów Gry o tron, jednogłośnie uznanych przez fanów serii za kompletną porażkę fabularną. I na początku się to udawało. Nie było trudno napisać coś bardziej spójnego i po prostu lepszego niż efekty pracy duetu D&D sprzed kilku lat. Dodając do tego świetną obsadę i genialną grę aktorską, uniwersum ekranowego Westeros gwałtownie się wzbogaciło o bardzo smaczny kąsek. Nic dziwnego zatem, iż poprzeczka dla sezonu drugiego zawieszona była już wysoko.
Dorównanie jakością pierwszemu sezonowi od początku było ciężkim brzemieniem. Tym bardziej, iż oczekiwania wobec drugiej odsłony zwiększało również środowisko fanowskie, znające treść książkowego odpowiednika serialu. W przeciwieństwie do Gry o tron tutaj mamy gotowy niemal cały materiał źródłowy. Znamy zakończenie tej historii. Ci, którzy przeczytali Ogień i krew, wiedzą, jakich wydarzeń mogą niedługo się spodziewać i jakie powinny były już się wydarzyć. O ile w pierwszym sezonie Ród smoka pozostawał wierną adaptacją książki, o tyle w drugim pojawiało się coraz więcej wyborów oddalających serial od wizji autora. Łatwo było je też usprawiedliwić: adaptowany materiał jest tylko częścią kroniki. Nic nie stoi zatem na przeszkodzie, by wszelkie odstępstwa uzasadnić małą wiarygodnością przekazu. Tak szeroka licentia poetica to jednak okrutna kochanka, a jej kaprysy położyły się cieniem na istotnych dla fabuły momentach.
Nie zamierzam teraz pisać wielostronicowego eseju o wszelkich nieścisłościach, zwrócę tylko uwagę na kompletną zmianę ekranowej dynamiki wojny. Popularnym twitterowym memem przed rozpoczęciem 2. sezonu było stwierdzenie pokroju „nie mogę się doczekać, aż zacznę usprawiedliwiać zbrodnie wojenne ukochanych postaci”. Takiego dysonansu oczekiwaliśmy i tego właśnie zabrakło. Nie ma czego usprawiedliwiać, bo robi to za nas scenariusz. Bardzo trudno pozwolić sobie tu na jakiekolwiek niuanse w moralności bohaterów. Wszystkie sytuacje potencjalnie obciążające ich sumienie gwałtownie stają się wyjaśnione tak, by ostatecznie dało się je racjonalnie zaakceptować. Nie ma zresztą choćby szans na to, by było inaczej. zwykle bowiem takie momenty pojawiają się jako wypadkowa niejako ukrytych, pojawiających się w tle, istotnych dynamik relacji między postaciami.
Scenariusz cierpi na tę samą bolączkę, co późniejsze sezony Gry o tron. Każda intencja postaci, każda zadra w jej duszy musi zostać na ekranie pokazana oraz przynajmniej kilkukrotnie podkreślona, by widz przypadkiem o niej nie zapomniał. Mowa tu chociażby o rosnącej w Daemonie zazdrości w związku z sukcesją żony czy o mommy issues Aemonda. Trudno w takim układzie mówić o złożoności i wielowymiarowości postaci. Podobnie scenariusz spłaszcza sam konflikt. Serial usiłuje nam sprzedać jasną wiadomość: zieloni we wszystkim, co robią, są źli, czarni zaś tylko się bronią przed niesłusznie odebraną sukcesją. Można mieć nadzieję, iż gdy późniejsze sezony przyniosą wreszcie momenty większych starć militarnych i związanych z nimi decyzji koniecznych do podjęcia, sytuacja ta ulegnie zmianie. Oczywiście – tylko o ile scenarzyści pozostaną wierni materiałowi źródłowemu (co zdaje się coraz trudniejsze).
To, na czym Ród smoka z kolei skupia się z uporem godnym lepszej sprawy, to próba stworzenia komentarza społecznego. Niestety jest on niezwykle jednowymiarowy. Widzimy bowiem, jak Rhaenyra i Alicent odsuwane są stopniowo od decyzyjności w sprawach konfliktu, który dotyczy ich samych. Obie uznawane są przez (pokazywanych wręcz karykaturalnie) członków w pełni zmaskulinizowanych ciał doradczych za zbyt delikatne i słabe, by prowadzić wojnę. Scenarzyści usiłują pokazać nam, iż wcale tak nie jest. Późniejsze decyzje mężczyźni opierają na sile i przemocy, a w konsekwencji są one niekorzystne dla sprawy. Nie byłoby nic złego w zaakcentowaniu istnienia takiej dynamiki. Serial zdaje się nam jednak wpychać ją do gardła kosztem pchania do przodu fabuły. Ta zaś ciągnie się przez to jak flaki z olejem.
Rozumiem ten zamysł scenarzystów. Gdyby utrzymać tempo sezonu pierwszego, to podążając za fabułą książki, zostałaby nam teraz przy życiu zaledwie garstka głównych bohaterów. Okupiono to jednak kosztem zupełnego przegadania czasu ekranowego. Wszyscy żartowaliśmy z Daemona tripującego w Harrenhall, czy Jace’a stojącego i ładnie wyglądającego gdzieś w tle, ale przez takie właśnie pociągnięcia sezon został jednogłośnie uznany za kompletnie nudny. Jego zakończenie niektórzy określają żartobliwie „godzinnym zwiastunem sezonu trzeciego”. Choć nie musiał skończyć się cliffhangerem, dobrze byłoby, chociaż zobaczyć zarys tego klifu w oddali. Tymczasem Ród smoka zataczał jedynie koła po niewielkim wzniesieniu.
To naprawdę jest dalej kawał świetnej serialowej roboty. Można tylko się domyślać, jak kosmiczny budżet producenci przeznaczyli na smoki, bo wyglądają one niesamowicie efektownie i realistycznie. Aktorsko również serial stoi na niesamowicie wysokim poziomie. Zwłaszcza Olivia Cooke (Alicent), Emma D’Arcy (Rhaenyra) i Eve Best (Rhaenys) wspinają się na absolutny szczyt swoich możliwości dramatycznych. Oglądanie wspólnych scen Alicent i Rhaenyry, mimo ich kompletnego braku uzasadnienia fabularnego, stanowiło dla mnie samą przyjemność. Momentami było to jedyne, co ratowało wątpliwe wybory scenarzystów. Mam tylko nadzieję, iż 3. sezon przypomni nam wielowątkowością i zniuansowaniem, czyją książkę adaptuje.