Za nami finał drugiego sezonu "Rodu smoka", serialu, który będąc prequelem "Gry o tron", wprowadził nową jakość do znanego uniwersum. Czy nowe odcinki kontynuowały ten kierunek? Pytanie może sugerować odpowiedź, ale nie zdradzimy już nic więcej. Przeczytajcie artykuł Klary Cykorz, która bardzo dokładnie przyjrzała się kontynuacji. Uprzedzamy tylko, iż tekst zdradza najważniejsze momenty fabuły, jeżeli więc wciąż nie widzieliście całego sezonu, czytajcie ostrożnie.
Drugi sezon "Rodu smoka" dobiegł końca. Not with a bang but a whimper. Mówi się, iż darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby; cieszmy się, póki jeszcze mamy seriale angażujące publiczność z tygodnia na tydzień, wyznaczające rytm dni; póki możemy doświadczać oczekiwania na, dajmy na to, poniedziałkowy wieczór, kiedy będzie można omówić nowy odcinek z koleżanką. Cieszmy się z seriali, które pozwalają poczuć kolektywną naturę opowieści w odcinkach. Tyle iż jednym z podstawowych doświadczeń związanych z tą kolektywną naturą jest także gorzki posmak wyrażanej zbiorowo frustracji – frustracji, do której właśnie zamierzam się dołączyć.
Komentarze po niedzielno-poniedziałkowym finale zdominowało poczucie niedosytu; pisano dużo o nudzie i braku "obiecanego" smoczego Widowiska. Jak długo "Ród smoka" może zwlekać z podarowaniem widzom tego, czego oczekują – zawodzi szczególnie nielubiany przeze mnie recenzent "Guardiana"; recenzentka portalu "A.V. Club" porównuje finał do bankietu, na którym na wyrafinowany deser można jedynie popatrzeć. Recenzentce "Vulture" odcinek się podobał – pisze o nim, iż obejrzała świetną godzinę telewizji, ale "okropny finał sezonu". Nuda i rozciąganie akcji w nieskończoność dominują recepcję finału i całej serii; właściwie nic się nie wydarzyło w tym sezonie – mówi Julia Taczanowska na początku podsumowującego sezon odcinka "Serial Killers".
Podobnie jak recenzująca ten sezon dla Filmwebu Katarzyna Kebernik uważam jednak, iż problem z drugim sezonem "Rodu smoka" tkwi gdzie indziej, a raczej: głębiej; mianowicie – w zarzuceniu osobnej tożsamości serialu względem "Gry o tron". Piszę to jednak z pozycji dystansu wobec fenomenu tamtego serialu – a wydaje mi się, iż większość komentarzy względem "smoków" wygłaszana jest poprzez porównywanie do "lepszego" oryginału, czytaj: wczesnych i środkowych sezonów "Gry". Tymczasem prawda jest taka, iż w czasach emisji pierwszych jej sezonów mnie dużo bardziej ekscytowały perypetie "Rodziny Borgiów". Do dziś, chyba trochę bokiem względem krytycznego konsensusu, uważam za najlepsze sezony czwarty i piąty, a w katastrofie sezonów ostatnich najbardziej irytowała mnie ostentacyjność korporacyjnej logiki.
"Ród smoka" wciągnął mnie więc z zaskoczenia (nawet nie chciałam go oglądać i nie pamiętam, kto mnie przekonał – prawdopodobnie jakieś koleżanki). Przede wszystkim jako serial, który wydawał się mieć wymyśloną od początku, niezależną od macierzystego serialu tożsamość. Aby już nie powtarzać po Kebernik, która dobrze uchwyciła wiele cech tej osobności, podkreślę to, co dla mnie najważniejsze: tożsamość "Rodu smoka" była nie tylko bardzo konkretna, ale też mocno "upłciowiona", hakując maskulinistyczną legendę "Gry o tron", i jeszcze HBO jako marki na dodatek. No bo właśnie, kiedy ostatni raz HBO miało tak "kobiecy" hit? Może za czasów "Figurantki", prawdziwie wielkiego serialu o władzy, emitowanego równolegle do epickich, ale przecież o ile prostszych, zmagań w świecie fantasy. Może przy krótkotrwałym fenomenie "Wielkich kłamstewek"? W końcu choćby dziewczyńska "Euforia" załamała się pod wpływem obleśnych fantazji showrunnera-neponarcyza.
Tymczasem "Ród smoka" twórczo dialogował z "Grą o tron", przekształcając jej formułę właśnie poprzez perspektywę kobiecą. Czyli: zamiast bitew – porody, prawdziwa krwawa rzeźnia, na granicy, jak to powiedzieć?, labour exploitation. Zamiast zaskakujących śmierci – śmierć z choroby i starości, boleśnie rozwleczona w cierpieniu, przykuciu do łóżka. Śmierci przedwczesne? Owszem, w połogu. choćby śmierć najbardziej "zaskakująca", będąca tragicznym finałem pierwszego sezonu, była efektem nieszczęśliwego wypadku, nastoletniej chłopackiej brawury, okrucieństwa zupełnie banalnego. Poza tym najbardziej przejmująca serialowa przemoc przyjmowała formę społecznych oczekiwań – oraz bullyingu w grupie wychowujących się razem dzieciaków.
Było to wszystko nierówne, czasem chropowate, trochę dziwaczne, osobne. Odważne pod kątem castingu – nie dość, iż główna młoda obsada zmienia się w połowie sezonu, to jeszcze do roli królewny/królowej Rhaenyry dyrektorka castingu Kate Rhodes James wypatrzyła Emmę D’Arcy’ego, niebinarną osobę aktorską grającą dotychczas głównie na deskach teatru. Kogo wybierzesz na nowy symbol seksu, jest ważne, kiedy kręcisz serial z dużą zawartością perwersyjnej romansowej pulpy, a w pierwszym sezonie "Rodu smoka" romanse były ważne, także kazirodcze, także te, w których kazirodztwo wydawało się najmniejszym problemem – jak w budzącej ciarki relacji Rhaenyry z jej stryjkiem-bad boyem Daemonem. Ale najważniejsza była dziewczęca przyjaźń między Rhaenyrą a Alicent. Więź brutalnie zerwana przez patriarchat, przepoczwarzona, spotworniona przez rywalizację, resentyment, seksualną zazdrość, wielopoziomową i nie bez queerowego podtekstu, w końcu – przez macierzyństwo. W całej "Grze o tron", uważam, trudno byłoby szukać takich emocji – tak brutalnych, a jednocześnie intymnych – jak te pomiędzy dwiema kobietami, które jako dziewczynki były dla siebie wszystkim, a teraz patrzą, jak ich własny resentyment pod patriarchalną czapą przemienia ich dzieci w zaprzysięgłych, gotowych do rękoczynów wrogów. Jak ich dzieci przechodzą od podwórkowej bójki do nieodwracalnej krzywdy – najpierw syn jednej traci oko, potem syn drugiej życie.
Nie chodzi mi jednak tylko o to, iż był to istotny wątek, ale o coś dużo bardziej fundamentalnego: relacja Rhaenyra-Alicent była emocjonalną ramą pierwszego sezonu "Rodu smoka", odpowiednikiem samej tytułowej gry w serialu macierzystym, główną osią dramaturgiczną, czymś, co ustawia strukturę serialu. Kwestia sukcesji była tu kluczowym kontekstem fabularnym, ale nie sercem rozgrywki. Można wręcz pół żartem, pół serio powiedzieć, iż "Ród smoka" był "Grą o tron" dla dziewczyn, której głównymi tematami były romanse, porody i, nade wszystko, serce złamane przez drugą dziewczynę. Ale chyba najlepiej ujęła to wszystko Małgorzata Steciak, opisując serial jako evil "Genialną przyjaciółkę".
Oczywiście zgadzam się, iż drugi sezon "Rodu smoka" ma problem z tempem. W odwlekaniu konfrontacji widać politykę marvelizacji popkultury – kiedy opowieść staje się głównie zapowiedzią czegoś, co ma nadejść później. Mogłabym się oczywiście kłócić, iż w drugim i trzecim sezonie "Gry o tron" "działo się" jeszcze mniej; poza tym retardacja była i jest jednym z podstawowych chwytów serialowej formy. Odwlekanie rozwiązania Tajemnicy (lub z dawna wyczekiwanego pocałunku), kiedy bohaterów, jak w życiu, rozprasza co rusz potwór tygodnia, to jedno, a drugie – wzbranianie się przed zwrotem akcji bez potwora, zagadki, sądowej batalii.
No ale to też nie do końca tak. Sam fabularny zarys sezonu – na płaszczyźnie makro, na poziomie mapy z pionkami – nie jest zły. Finałowe spotkanie bohaterek mogłoby być – a co więcej, "powinno być" – emocjonalnym taranem i climaxem sezonu (tak jak robiła to, przez trzy fenomenalne finały, "Obsesja Eve"). Problem tkwi więc w niezborności scenariuszy i reżyserii (perturbacje produkcyjne, te osobiste i te systemowe, o których pisała Kebernik, na pewno dołożyły się do finałowego efektu). Jest tu od początku duży problem z proporcjami, złapaniem odpowiedniego tonu; jakby scenarzyści ciągle się rozpraszali i przerywali w pół zdania; jakby do produkcji poszły pierwsze szkice scenariuszy albo wręcz notatki z pomysłami z pierwszej burzy mózgów, jeszcze niepodpięte pod adekwatną strukturę narracyjną.
A reżyseria, bez względu na podpisującą się pod odcinkiem osobę, pozostaje zupełnie płaska. W dyskursie przypisującym porażkę tego sezonu brakowi drugiej bitwy, na którą się zbiera, zbiera, i nic, irytuje mnie założenie, iż potencjał wyzyskania smoków tkwi właśnie w batalistyce. Tymczasem najbardziej zapadającym w pamięć "smoczym" kadrem poprzedniego sezonu jest moment, kiedy w finałowych minutach, nad chłopcem Lukiem i jego niewielkim smokiem wyłania się z ciemności burzowych chmur kolosalne cielsko Vhagar, najstarszej smoczycy z Westeros. Vhagar jest ciężka, rozkapryszona i cierpi zespół jelita drażliwego – a przynajmniej tak twierdzi Paula Fairfield, sound designerka serialu, która do stworzenia ryku nieludzkiej bohaterki wykorzystała m.in. dźwięki wydawane przez niemowlęta (warto poczytać lub posłuchać). Smoki czające się w ciemnościach jaskini lub zawodzące na plaży do huku fal mogą być dużo bardziej fascynujące niż w bitwie. To ich nieprzewidywalność, zwierzęcość związana z mitycznością są ciekawe, nie tylko w kontekście ludzkich potyczek. Dlatego uważam, iż z zarysu fabuły drugiego sezonu dałoby się stworzyć więcej zapierających dech sekwencji, zagrać na nosie oczekiwaniom, manifestacyjnie wyjść poza myślenie o smokach jako o broni – tylko ewidentnie coś zostało przegapione na poziomie koncepcyjnym i realizacyjnym. jeżeli "Ród smoka" ma być serialem o zagładzie smoków – o zagładzie gatunku, o zagładzie mitycznej megafauny – to scena, w której wojsko wiezie przez ulice stolicy odrąbany łeb dostojnej Meleys, powinna być sceną nie tylko dla odcinka, ale i dla całego sezonu centralną. A nie jest; kamera leniwie przesuwa się dalej; trudno ten fragment nazwać jakąś większą sekwencją. Ale i przecież z wyrzuconych na brzeg fragmentów ciała smoka Luke’a serial też kilka sobie zrobił.
Żeby było jasne: zaczęłam pisać o serialach telewizyjnych, ponieważ interesował mnie serial jako forma zmienna, kapryśna, ewoluująca w czasie. Dlatego nie mam pretensji o zmianę jako taką; problem polega na tym, iż "Ród smoka" nie tyle się zmienia, co zawraca ku "Grze o tron". Powrót, o którego różnych aspektach pisze Kebernik, ma także wymiar genderowy: znowu dominują tu dziady i chłopcy w zimnych komnatach. W "Grze o tron" rzecz jasna nie brakowało wyrazistych postaci kobiecych (i kilku dobrych aktorek), ale działały one w "po męsku" wymyślonej dramaturgii. To samo dzieje się w drugim sezonie "Rodu smoka". Postacie kobiece tracą większość sprawczości w kształtowaniu nie tyle wydarzeń, co logiki fabuły. Powraca się do różnych efekciarskich zabiegów, np. w imię legendy o "odważnym" zabijaniu ważnych postaci, ginie jedyna ważna kobieca postać ludzka w średnim wieku, do tego grana przez Eve Best, jedną z ciekawszych aktorek w obsadzie. Ciekawe, ile twórcom zajmie zorientowanie się, iż Phia Saban (grająca eteryczną Haelenę) jest najbardziej utalentowana spośród najmłodszego pokolenia zatrudnionych aktorów. Także potencjalnie fantastyczny wątek mistrzyni podszeptów (Mysarii granej przez Sonoyę Mizuno) napisany jest tępo, na jednej nucie, w trybie girl power, gdzie nagle udaje się każdy spisek. A przecież prosiło się tu o więcej ambiwalencji – nie wspominając już o krzyczącej potrzebie romansu.
No właśnie, wróćmy do romansów. "Ród smoka" miał interesujący pomysł na odwrócenie marki "Gry o tron" jako "serialu z golizną" poprzez perwersyjną, pulpową romansowość na granicy dobrego smaku – i pozostawanie po kobiecej stronie tej romansowości, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jedną z najbardziej zaskakujących cech drugiego sezonu jest więc jego deseksualizacja – jak w kinowym hollywoodzkim blockbusterze, everyone is beautiful but no one is horny. Poza ważnym dla fabuły seksem pomiędzy Alicent a jej niemądrym kochankiem Cristonem w pierwszym odcinku mamy później tylko kuriozalną scenę zwidu, w którym Daemon uprawia seks z własną matką. Nie mogę odpędzić od siebie myśli o tym, jak musiała wyglądać realizacja tej sceny – wyobrażam sobie aktorów, reżyserkę, techników i koordynatorkę intymności, jak przychodzą rano do pracy i poświęcają kilka godzin na realizację tej właśnie sceny. Jak bardzo czują się zażenowani? Dlaczego to jest jedyna od wielu odcinków scena seksu w tym serialu? O czym myśli aktor Matt Smith? Cholera, pogadałbym sobie z jakimś Dalekiem"?
W pewnym sensie wróciliśmy więc do genderu "Gry o tron" – całe krytyczne ostrze serialu kończy się na oczywistej konstatacji, iż panowie nie chcą pani na tronie ani choćby przy stole. Grupa scenarzystów popełnia jednak ten sam błąd. jeżeli w punkcie wyjścia mamy dwie skłócone ze sobą przyjaciółki, pretendentkę do tronu i matkę uzurpatorów, po czym tę drugą natychmiast wysyłamy na krawędzie fabuły, by snuła się, dziwiła, bała i spacerowała po lesie – powinna się komuś zapalić czerwona lampka. Alicent prawdopodobnie prędzej czy później straciłaby władzę – ale czy musiała stracić ją tak gwałtownie i tak gwałtownie zostać wygnana na trzeci plan? Czyż nie byłaby dla Rhaenyry ciekawszą przeciwniczką niż ci niemądrzy synowie? Czy nie byłoby to po ludzku po prostu bardziej sexy? (Tak, wiem, iż serial jest adaptacją książki – jako osoba niezdolna organicznie do przeczytania więcej niż pięciu stron prozy pana George’a R.R. Martina, poszłam na zwiady i wiem, iż "Ogień i krew" ma formę "stronniczej" kroniki dziejów i cała zabawa z adaptacją polega na pokazywaniu mocno przetworzonej wersji zdarzeń).
Zgadzam się też z ogólną tezą zarówno Kebernik, jak i Nate’a Jonesa, iż spiłowano bohaterkom pazury – i iż brakuje im jadu. Pewnie różnimy się w spojrzeniu na detal – ja na przykład nie zgadzam się, iż pomylenie dwóch Aegonów było pomyłką sitcomową; uważam, iż było przesłyszeniem freudowskim, dowodem na zinternalizowanie przez Alicent swojej roli jako przyszłej królowej-matki. Nie uważam też, aby Rhaenyra była specjalnie święta w tym sezonie – w końcu sprowadza śmierć na kilkudziesięciu wygłodzonych bękartów w poszukiwaniu nowych jeźdźców smoków. Dochodzi tu jednak do rzemieślniczego przeoczenia – serial narracyjnie po prostu nie jest tym zainteresowany w taki sposób, w jaki zainteresowany jest tragiczną pychą Aegona czy psychopatią Aemonda. Tak samo jak nie jest zainteresowany księżniczkami Baelą i Rhaeną jako postaciami z krwi i kości – postaciami, które w poprzednim sezonie równo dokazywały z chłopakami (np. biorąc udział w bijatyce, w której mały Aemond stracił oko), a w tym sezonie stają się dojrzałymi, wstrzemięźliwymi, "szlachetnymi" bohaterkami.
To oczywiście nie żaden feminizm, tylko zwykłe pójście na łatwiznę i nuda. To ten rodzaj płytkiej narracji o patriarchacie, która jest bardziej zainteresowana potrząsaniem głową nad męską opresją niż opowieściami o skomplikowanych kobietach działających w warunkach opresji. Mówi się, iż jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze – ale czasami chodzi także o gender. Być może to, co dobre w pierwszym sezonie "Rodu smoka", było błędem w systemie; momentem kreatywności w korporacyjnym czyśćcu, który nie mógł trwać zbyt długo. Ostatecznie jest to w końcu wielka epopeja o chciwości i żądzy, której los zależy od ludzi chciwych (akcjonariuszy Warner Bros. Discovery nie obchodzi, czy bogacą się na serialach telewizyjnych, czy na optymalizacji w produkcji plastikowych sztućców). A jednak przykro, iż pierwszą rzeczą, która w warunkach kryzysu poszła pod nóż, była właśnie płeć: euforia kobiecego, pulpowego widowiska.
***
Drugi sezon "Rodu smoka" dobiegł końca. Not with a bang but a whimper. Mówi się, iż darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby; cieszmy się, póki jeszcze mamy seriale angażujące publiczność z tygodnia na tydzień, wyznaczające rytm dni; póki możemy doświadczać oczekiwania na, dajmy na to, poniedziałkowy wieczór, kiedy będzie można omówić nowy odcinek z koleżanką. Cieszmy się z seriali, które pozwalają poczuć kolektywną naturę opowieści w odcinkach. Tyle iż jednym z podstawowych doświadczeń związanych z tą kolektywną naturą jest także gorzki posmak wyrażanej zbiorowo frustracji – frustracji, do której właśnie zamierzam się dołączyć.
Komentarze po niedzielno-poniedziałkowym finale zdominowało poczucie niedosytu; pisano dużo o nudzie i braku "obiecanego" smoczego Widowiska. Jak długo "Ród smoka" może zwlekać z podarowaniem widzom tego, czego oczekują – zawodzi szczególnie nielubiany przeze mnie recenzent "Guardiana"; recenzentka portalu "A.V. Club" porównuje finał do bankietu, na którym na wyrafinowany deser można jedynie popatrzeć. Recenzentce "Vulture" odcinek się podobał – pisze o nim, iż obejrzała świetną godzinę telewizji, ale "okropny finał sezonu". Nuda i rozciąganie akcji w nieskończoność dominują recepcję finału i całej serii; właściwie nic się nie wydarzyło w tym sezonie – mówi Julia Taczanowska na początku podsumowującego sezon odcinka "Serial Killers".
Podobnie jak recenzująca ten sezon dla Filmwebu Katarzyna Kebernik uważam jednak, iż problem z drugim sezonem "Rodu smoka" tkwi gdzie indziej, a raczej: głębiej; mianowicie – w zarzuceniu osobnej tożsamości serialu względem "Gry o tron". Piszę to jednak z pozycji dystansu wobec fenomenu tamtego serialu – a wydaje mi się, iż większość komentarzy względem "smoków" wygłaszana jest poprzez porównywanie do "lepszego" oryginału, czytaj: wczesnych i środkowych sezonów "Gry". Tymczasem prawda jest taka, iż w czasach emisji pierwszych jej sezonów mnie dużo bardziej ekscytowały perypetie "Rodziny Borgiów". Do dziś, chyba trochę bokiem względem krytycznego konsensusu, uważam za najlepsze sezony czwarty i piąty, a w katastrofie sezonów ostatnich najbardziej irytowała mnie ostentacyjność korporacyjnej logiki.
"Ród smoka" wciągnął mnie więc z zaskoczenia (nawet nie chciałam go oglądać i nie pamiętam, kto mnie przekonał – prawdopodobnie jakieś koleżanki). Przede wszystkim jako serial, który wydawał się mieć wymyśloną od początku, niezależną od macierzystego serialu tożsamość. Aby już nie powtarzać po Kebernik, która dobrze uchwyciła wiele cech tej osobności, podkreślę to, co dla mnie najważniejsze: tożsamość "Rodu smoka" była nie tylko bardzo konkretna, ale też mocno "upłciowiona", hakując maskulinistyczną legendę "Gry o tron", i jeszcze HBO jako marki na dodatek. No bo właśnie, kiedy ostatni raz HBO miało tak "kobiecy" hit? Może za czasów "Figurantki", prawdziwie wielkiego serialu o władzy, emitowanego równolegle do epickich, ale przecież o ile prostszych, zmagań w świecie fantasy. Może przy krótkotrwałym fenomenie "Wielkich kłamstewek"? W końcu choćby dziewczyńska "Euforia" załamała się pod wpływem obleśnych fantazji showrunnera-neponarcyza.
Tymczasem "Ród smoka" twórczo dialogował z "Grą o tron", przekształcając jej formułę właśnie poprzez perspektywę kobiecą. Czyli: zamiast bitew – porody, prawdziwa krwawa rzeźnia, na granicy, jak to powiedzieć?, labour exploitation. Zamiast zaskakujących śmierci – śmierć z choroby i starości, boleśnie rozwleczona w cierpieniu, przykuciu do łóżka. Śmierci przedwczesne? Owszem, w połogu. choćby śmierć najbardziej "zaskakująca", będąca tragicznym finałem pierwszego sezonu, była efektem nieszczęśliwego wypadku, nastoletniej chłopackiej brawury, okrucieństwa zupełnie banalnego. Poza tym najbardziej przejmująca serialowa przemoc przyjmowała formę społecznych oczekiwań – oraz bullyingu w grupie wychowujących się razem dzieciaków.
Było to wszystko nierówne, czasem chropowate, trochę dziwaczne, osobne. Odważne pod kątem castingu – nie dość, iż główna młoda obsada zmienia się w połowie sezonu, to jeszcze do roli królewny/królowej Rhaenyry dyrektorka castingu Kate Rhodes James wypatrzyła Emmę D’Arcy’ego, niebinarną osobę aktorską grającą dotychczas głównie na deskach teatru. Kogo wybierzesz na nowy symbol seksu, jest ważne, kiedy kręcisz serial z dużą zawartością perwersyjnej romansowej pulpy, a w pierwszym sezonie "Rodu smoka" romanse były ważne, także kazirodcze, także te, w których kazirodztwo wydawało się najmniejszym problemem – jak w budzącej ciarki relacji Rhaenyry z jej stryjkiem-bad boyem Daemonem. Ale najważniejsza była dziewczęca przyjaźń między Rhaenyrą a Alicent. Więź brutalnie zerwana przez patriarchat, przepoczwarzona, spotworniona przez rywalizację, resentyment, seksualną zazdrość, wielopoziomową i nie bez queerowego podtekstu, w końcu – przez macierzyństwo. W całej "Grze o tron", uważam, trudno byłoby szukać takich emocji – tak brutalnych, a jednocześnie intymnych – jak te pomiędzy dwiema kobietami, które jako dziewczynki były dla siebie wszystkim, a teraz patrzą, jak ich własny resentyment pod patriarchalną czapą przemienia ich dzieci w zaprzysięgłych, gotowych do rękoczynów wrogów. Jak ich dzieci przechodzą od podwórkowej bójki do nieodwracalnej krzywdy – najpierw syn jednej traci oko, potem syn drugiej życie.
Nie chodzi mi jednak tylko o to, iż był to istotny wątek, ale o coś dużo bardziej fundamentalnego: relacja Rhaenyra-Alicent była emocjonalną ramą pierwszego sezonu "Rodu smoka", odpowiednikiem samej tytułowej gry w serialu macierzystym, główną osią dramaturgiczną, czymś, co ustawia strukturę serialu. Kwestia sukcesji była tu kluczowym kontekstem fabularnym, ale nie sercem rozgrywki. Można wręcz pół żartem, pół serio powiedzieć, iż "Ród smoka" był "Grą o tron" dla dziewczyn, której głównymi tematami były romanse, porody i, nade wszystko, serce złamane przez drugą dziewczynę. Ale chyba najlepiej ujęła to wszystko Małgorzata Steciak, opisując serial jako evil "Genialną przyjaciółkę".
Oczywiście zgadzam się, iż drugi sezon "Rodu smoka" ma problem z tempem. W odwlekaniu konfrontacji widać politykę marvelizacji popkultury – kiedy opowieść staje się głównie zapowiedzią czegoś, co ma nadejść później. Mogłabym się oczywiście kłócić, iż w drugim i trzecim sezonie "Gry o tron" "działo się" jeszcze mniej; poza tym retardacja była i jest jednym z podstawowych chwytów serialowej formy. Odwlekanie rozwiązania Tajemnicy (lub z dawna wyczekiwanego pocałunku), kiedy bohaterów, jak w życiu, rozprasza co rusz potwór tygodnia, to jedno, a drugie – wzbranianie się przed zwrotem akcji bez potwora, zagadki, sądowej batalii.
No ale to też nie do końca tak. Sam fabularny zarys sezonu – na płaszczyźnie makro, na poziomie mapy z pionkami – nie jest zły. Finałowe spotkanie bohaterek mogłoby być – a co więcej, "powinno być" – emocjonalnym taranem i climaxem sezonu (tak jak robiła to, przez trzy fenomenalne finały, "Obsesja Eve"). Problem tkwi więc w niezborności scenariuszy i reżyserii (perturbacje produkcyjne, te osobiste i te systemowe, o których pisała Kebernik, na pewno dołożyły się do finałowego efektu). Jest tu od początku duży problem z proporcjami, złapaniem odpowiedniego tonu; jakby scenarzyści ciągle się rozpraszali i przerywali w pół zdania; jakby do produkcji poszły pierwsze szkice scenariuszy albo wręcz notatki z pomysłami z pierwszej burzy mózgów, jeszcze niepodpięte pod adekwatną strukturę narracyjną.
A reżyseria, bez względu na podpisującą się pod odcinkiem osobę, pozostaje zupełnie płaska. W dyskursie przypisującym porażkę tego sezonu brakowi drugiej bitwy, na którą się zbiera, zbiera, i nic, irytuje mnie założenie, iż potencjał wyzyskania smoków tkwi właśnie w batalistyce. Tymczasem najbardziej zapadającym w pamięć "smoczym" kadrem poprzedniego sezonu jest moment, kiedy w finałowych minutach, nad chłopcem Lukiem i jego niewielkim smokiem wyłania się z ciemności burzowych chmur kolosalne cielsko Vhagar, najstarszej smoczycy z Westeros. Vhagar jest ciężka, rozkapryszona i cierpi zespół jelita drażliwego – a przynajmniej tak twierdzi Paula Fairfield, sound designerka serialu, która do stworzenia ryku nieludzkiej bohaterki wykorzystała m.in. dźwięki wydawane przez niemowlęta (warto poczytać lub posłuchać). Smoki czające się w ciemnościach jaskini lub zawodzące na plaży do huku fal mogą być dużo bardziej fascynujące niż w bitwie. To ich nieprzewidywalność, zwierzęcość związana z mitycznością są ciekawe, nie tylko w kontekście ludzkich potyczek. Dlatego uważam, iż z zarysu fabuły drugiego sezonu dałoby się stworzyć więcej zapierających dech sekwencji, zagrać na nosie oczekiwaniom, manifestacyjnie wyjść poza myślenie o smokach jako o broni – tylko ewidentnie coś zostało przegapione na poziomie koncepcyjnym i realizacyjnym. jeżeli "Ród smoka" ma być serialem o zagładzie smoków – o zagładzie gatunku, o zagładzie mitycznej megafauny – to scena, w której wojsko wiezie przez ulice stolicy odrąbany łeb dostojnej Meleys, powinna być sceną nie tylko dla odcinka, ale i dla całego sezonu centralną. A nie jest; kamera leniwie przesuwa się dalej; trudno ten fragment nazwać jakąś większą sekwencją. Ale i przecież z wyrzuconych na brzeg fragmentów ciała smoka Luke’a serial też kilka sobie zrobił.
Żeby było jasne: zaczęłam pisać o serialach telewizyjnych, ponieważ interesował mnie serial jako forma zmienna, kapryśna, ewoluująca w czasie. Dlatego nie mam pretensji o zmianę jako taką; problem polega na tym, iż "Ród smoka" nie tyle się zmienia, co zawraca ku "Grze o tron". Powrót, o którego różnych aspektach pisze Kebernik, ma także wymiar genderowy: znowu dominują tu dziady i chłopcy w zimnych komnatach. W "Grze o tron" rzecz jasna nie brakowało wyrazistych postaci kobiecych (i kilku dobrych aktorek), ale działały one w "po męsku" wymyślonej dramaturgii. To samo dzieje się w drugim sezonie "Rodu smoka". Postacie kobiece tracą większość sprawczości w kształtowaniu nie tyle wydarzeń, co logiki fabuły. Powraca się do różnych efekciarskich zabiegów, np. w imię legendy o "odważnym" zabijaniu ważnych postaci, ginie jedyna ważna kobieca postać ludzka w średnim wieku, do tego grana przez Eve Best, jedną z ciekawszych aktorek w obsadzie. Ciekawe, ile twórcom zajmie zorientowanie się, iż Phia Saban (grająca eteryczną Haelenę) jest najbardziej utalentowana spośród najmłodszego pokolenia zatrudnionych aktorów. Także potencjalnie fantastyczny wątek mistrzyni podszeptów (Mysarii granej przez Sonoyę Mizuno) napisany jest tępo, na jednej nucie, w trybie girl power, gdzie nagle udaje się każdy spisek. A przecież prosiło się tu o więcej ambiwalencji – nie wspominając już o krzyczącej potrzebie romansu.
No właśnie, wróćmy do romansów. "Ród smoka" miał interesujący pomysł na odwrócenie marki "Gry o tron" jako "serialu z golizną" poprzez perwersyjną, pulpową romansowość na granicy dobrego smaku – i pozostawanie po kobiecej stronie tej romansowości, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jedną z najbardziej zaskakujących cech drugiego sezonu jest więc jego deseksualizacja – jak w kinowym hollywoodzkim blockbusterze, everyone is beautiful but no one is horny. Poza ważnym dla fabuły seksem pomiędzy Alicent a jej niemądrym kochankiem Cristonem w pierwszym odcinku mamy później tylko kuriozalną scenę zwidu, w którym Daemon uprawia seks z własną matką. Nie mogę odpędzić od siebie myśli o tym, jak musiała wyglądać realizacja tej sceny – wyobrażam sobie aktorów, reżyserkę, techników i koordynatorkę intymności, jak przychodzą rano do pracy i poświęcają kilka godzin na realizację tej właśnie sceny. Jak bardzo czują się zażenowani? Dlaczego to jest jedyna od wielu odcinków scena seksu w tym serialu? O czym myśli aktor Matt Smith? Cholera, pogadałbym sobie z jakimś Dalekiem"?
W pewnym sensie wróciliśmy więc do genderu "Gry o tron" – całe krytyczne ostrze serialu kończy się na oczywistej konstatacji, iż panowie nie chcą pani na tronie ani choćby przy stole. Grupa scenarzystów popełnia jednak ten sam błąd. jeżeli w punkcie wyjścia mamy dwie skłócone ze sobą przyjaciółki, pretendentkę do tronu i matkę uzurpatorów, po czym tę drugą natychmiast wysyłamy na krawędzie fabuły, by snuła się, dziwiła, bała i spacerowała po lesie – powinna się komuś zapalić czerwona lampka. Alicent prawdopodobnie prędzej czy później straciłaby władzę – ale czy musiała stracić ją tak gwałtownie i tak gwałtownie zostać wygnana na trzeci plan? Czyż nie byłaby dla Rhaenyry ciekawszą przeciwniczką niż ci niemądrzy synowie? Czy nie byłoby to po ludzku po prostu bardziej sexy? (Tak, wiem, iż serial jest adaptacją książki – jako osoba niezdolna organicznie do przeczytania więcej niż pięciu stron prozy pana George’a R.R. Martina, poszłam na zwiady i wiem, iż "Ogień i krew" ma formę "stronniczej" kroniki dziejów i cała zabawa z adaptacją polega na pokazywaniu mocno przetworzonej wersji zdarzeń).
Zgadzam się też z ogólną tezą zarówno Kebernik, jak i Nate’a Jonesa, iż spiłowano bohaterkom pazury – i iż brakuje im jadu. Pewnie różnimy się w spojrzeniu na detal – ja na przykład nie zgadzam się, iż pomylenie dwóch Aegonów było pomyłką sitcomową; uważam, iż było przesłyszeniem freudowskim, dowodem na zinternalizowanie przez Alicent swojej roli jako przyszłej królowej-matki. Nie uważam też, aby Rhaenyra była specjalnie święta w tym sezonie – w końcu sprowadza śmierć na kilkudziesięciu wygłodzonych bękartów w poszukiwaniu nowych jeźdźców smoków. Dochodzi tu jednak do rzemieślniczego przeoczenia – serial narracyjnie po prostu nie jest tym zainteresowany w taki sposób, w jaki zainteresowany jest tragiczną pychą Aegona czy psychopatią Aemonda. Tak samo jak nie jest zainteresowany księżniczkami Baelą i Rhaeną jako postaciami z krwi i kości – postaciami, które w poprzednim sezonie równo dokazywały z chłopakami (np. biorąc udział w bijatyce, w której mały Aemond stracił oko), a w tym sezonie stają się dojrzałymi, wstrzemięźliwymi, "szlachetnymi" bohaterkami.
To oczywiście nie żaden feminizm, tylko zwykłe pójście na łatwiznę i nuda. To ten rodzaj płytkiej narracji o patriarchacie, która jest bardziej zainteresowana potrząsaniem głową nad męską opresją niż opowieściami o skomplikowanych kobietach działających w warunkach opresji. Mówi się, iż jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze – ale czasami chodzi także o gender. Być może to, co dobre w pierwszym sezonie "Rodu smoka", było błędem w systemie; momentem kreatywności w korporacyjnym czyśćcu, który nie mógł trwać zbyt długo. Ostatecznie jest to w końcu wielka epopeja o chciwości i żądzy, której los zależy od ludzi chciwych (akcjonariuszy Warner Bros. Discovery nie obchodzi, czy bogacą się na serialach telewizyjnych, czy na optymalizacji w produkcji plastikowych sztućców). A jednak przykro, iż pierwszą rzeczą, która w warunkach kryzysu poszła pod nóż, była właśnie płeć: euforia kobiecego, pulpowego widowiska.