Ród Guinnessów – recenzja serialu. Dobre jak zimny browar

popkulturowcy.pl 2 godzin temu

Kolejna produkcja Stevena Knighta wylądowała na Netflixie. I gdyby złączyć w jedno Sukcesję i Peaky Blinders, biorąc z obu produkcji najlepsze elementy, wyszedłby właśnie Ród Guinnessów.

Ród Guinnessów rozpoczyna się od śmierci nestora rodu, który pozostawił po sobie prosperujący browar w Dublinie, oraz czwórkę dzieci. Najstarszy syn nieszczególnie interesuje się rodzinnym biznesem, drugi w kolejce rozpaczliwie go pragnie. Siostra ma smykałkę do branży, ale jest kobietą, a ostatniego syna alkohol raczej pozbawia przytomności niż motywuje do pracy w rodzinnej firmie. Żadne z nich nie jest dzieckiem idealnym i kiedy stają w obliczu samodzielności, utrzymanie renomy nazwiska nie jest łatwe.

W serialu znajdziemy dużo sprawdzonych zagrań Stevena Knighta, szczególnie w pisaniu relacji. Czwórka pierwszoplanowych bohaterów to postacie od początku intrygujące, które z każdym odcinkiem nabierają krwistości. Relacje rodzinne w prosty sposób pokazują zażyłość rodzeństwa – niewymuszoną, pełną różnych emocji, a jednocześnie bezwarunkowego wsparcia. Równie dobrze rozwijane są również wątki romantyczne, które mocno się od siebie różnią, ale równomiernie fascynują.

Zobacz również: 1670 – recenzja 2. sezonu. Hop, hop z powrotem do Adamczychy

Obsada jest niesamowita – i piszę to z niemałym zaskoczeniem. Z nazwiska kojarzyłam jedynie Louisa Partidge’a, który w Enoli Holmes miał raczej rolę-nic, w której zupełnie nie miał jak się pokazać. Tutaj natomiast nie tylko ma co grać, ale robi to fenomenalnie. Ogląda się go z prawdziwą satysfakcją. Najstarszy brat, Arthur, jest z kolei grany przez Anthony’ego Boyle’a, również wspaniałego. Jego rola zaczyna się niepozornie, ale z każdym odcinkiem ciekawiej się rozwija, aż ostatecznie trudno oderwać od niego wzrok. To też świetnie dobrany duet aktorski – są przekonujący jako rodzeństwo, a jednocześnie stale się ścierają.

Fot. Kadr z serialu

Chętnie wymieniłabym z nazwiska połowę obsady, ale warto odkrywać Ród Guinnessów samemu. Wspomnę tylko, iż każda postać z drugiego, a choćby trzeciego planu, reprezentuje coś ciekawego, nieoczywistego, budzi wzruszenie i wachlarz innych emocji. Jest na co patrzeć!

Kolejnym niezwykle udanym elementem jest klimat serialu. Najpierw moją uwagę zwróciła muzyka. Soundtrack składa się z tradycyjnej muzyki irlandzkiej (na tyle na ile umiem ocenić), pełnej skocznych melodii i żywych harmonii instrumentów. To jednak nie koniec, ponieważ w tę muzykę wpasowany jest również współczesny irlandzie hip-hip w wykonaniu – kogo by innego – Kneecap. Jest to genialna mieszanka, zawsze trafiająca w punkt, która trafi na moje Spotify jak tylko ukaże się album.

Soundtrack świetnie komponuje się z kostiumami i scenerią. Praca w browarze pojawia się raczej jako okazyjny smakowity kąsek, ale butelki Guinnessów często towarzyszą bohaterom. A po ich strojach bez trudu można rozpoznać status społeczny, finanse, a także religię – ponieważ toczy się spór między katolikami i protestantami. Sam Dublin jest ciężki od pyłu i kurzu, zalega błotem i uwydatnia kontrast z posiadłościami Guinnessów. Miasto staje się przytulne jedynie wtedy, kiedy członkowie rodu uciekają do zadymionych moteli i ciemnych poddaszy.

Fot. Kadr z serialu

Przeszkadzał mi natomiast upływ czasu. Widać go w serialu jedynie po dołączonych napisach, a niespecjalnie po bohaterach, choćby o ile mija kilka lat. Trudno czasem ocenić, czy oni sami oceniają to jako długi czas, czy raczej nie działo się wiele – i takie rozłożenie fabuły trochę myli widza.

Innym drobnym mankamentem jest również ograniczona rola ostatniego z braci – Benjamina. Już na wstępie jest nieco odsunięty od rodziny i pojawia się raczej epizodycznie. Kiedy już natomiast widzimy go na ekranie, wykazuje się wyjątkową charyzmą – mam więc nadzieję, iż niedługo zobaczymy go więcej.

Zobacz również: Poker Face – recenzja 2. sezonu. No bullshit

Ród Guinnessów to serial niesamowicie przyjęty do oglądania. Jest tak przesycony treścią, iż aż przyjemnie, a widza pochłania bez reszty. Jest to kawał dobrej, przemyślanej telewizji, który zwyczajnie szkoda ominąć. Sama planuję już kolejny seans w spokojnym tempie, najlepiej w zaciemnionym pokoju. I juź bardzo chciałabym kolejny sezon – bo zapowiada się, iż powstanie.

Fot. główna: Materiały promocyjne/Netflix.

Idź do oryginalnego materiału