"Ród Guinnessów" jest jak "Sukcesja" w świecie rodem z "Peaky Blinders" – recenzja serialu Netfliksa

serialowa.pl 2 godzin temu

Lubicie „Peaky Blinders”? Świetnie, Netflix już pędzi spełnić waszą prośbę o więcej. No, prawie. Sprawdziliśmy, czy warto oglądać „Ród Guinnessów”, nowy serial tego samego twórcy, opowiadający o rodzinie słynnych browarników.

Na film „Peaky Blinders” będziemy czekać do przyszłego roku, a tymczasem twórca hitowego serialu, Steven Knight, zacieśnia swoje więzy z platformą Netflix i proponuje wam swój nowy tytuł pt. „Ród Guinnessów„, który równie wiele łączy ze znakomitym poprzednikiem, co z HBO-wską „Sukcesją„. Co was czeka i czy warto oglądać serial?

Ród Guinnessów – o czym jest serial Stevena Knighta?

Podobnie jak w „Sukcesji”, w „Rodzie Guinnessów” wszystko zaczyna się od walki o schedę po ojcu. Benjamin Guinness umiera już w pierwszych scenach, zostawiając czwórkę dorosłych dzieci z ogromną fortuną i jeszcze większymi problemami. Zanim jeszcze dojdzie do odczytania testamentu, Edward (Louis Partridge, „Sprostowanie”), najmłodszy i najbardziej pracowity z braci, deklaruje, iż jest zainteresowany przejęciem browaru i prowadzeniem go osobiście. Najstarszy z rodzeństwa, Arthur (Anthony Boyle, „Władcy przestworzy”), woli spędzać czas w Londynie i bawić się w politykę (a adekwatnie to po prostu się bawić), z kolei środkowy, Benjamin (Fionn O’Shea, film „Wolf”), rzadko trzeźwieje na tyle, żeby rozumieć, co się dzieje. pozostało Anne (Emily Fairn, „Black Mirror”), ta jednak ma prawdziwego pecha w życiu: urodziła się kobietą. A ponieważ znajdujemy się w Dublinie 1868 roku, stanowi to przeszkodę trudną do przeskoczenia.

„Ród Guinnessów” (Fot. Netflix)

Ale, jak się gwałtownie okazuje, problem ma w zasadzie cała czwórka, jako iż szacowny tatuś ma bardzo konkretne wymagania wobec wszystkich, wyrażone w swojej pośmiertnej woli. Edwardowi i Arthurowi każe ogarnąć się i zacząć współpracować, zaś pozostałą dwójkę w praktyce wydziedzicza. W takiej atmosferze 21-letni Edward zabiera się do roboty, czyli kierowania piwnym królestwem swoich przodków. Wyzwań czeka go tyle, iż niejeden prezes z doświadczeniem by skapitulował – z jednej strony musi dogadać się z bratem, zażegnać rodzinne niesnaski i zadbać o dobry wizerunek familii, z drugiej, nauczyć się lawirować pomiędzy unionistami i fenianami, coraz głośniej domagającymi się niepodległości Irlandii. Do tego dochodzą jego własne ambicje, na czele z podbojem Ameryki, oczywiście dzięki swojego ciemnego piwa. Uff…

Wspólne zarządzanie browarem przez Edwarda i Arthura, wpisane w testament ojca, wywoła szereg zmian, wręcz trzęsień ziemi, w rodzinie. Brudne sekrety muszą zostać zamiecione pod dywan, a namiętności ugaszone, jako iż bracia Guinnessowie powinni przynajmniej z zewnątrz wyglądać na porządnych. Zgodnie z zarządzeniem młodszego brata, ukrywający prawdę o swoich preferencjach Arthur znajduje sobie – godną siebie – żonę „na papierze”, lady Olivię (Danielle Galligan, „Cień i kość”) i przedzierzga się w konserwatywnego polityka, obejmującego stanowisko w parlamencie po ojcu. Tymczasem samemu Edwardowi trudno jest spełnić własne standardy, bo ciągnie go do temperamentnej rewolucjonistki, Ellen (Niamh McCormack, „Everything Now”).

Dobrze, iż wszystkim zarządza twardą ręką Sean Rafferty, brygadzista browaru Guinnessa grany przez Jamesa Nortona („Happy Valley”). Chociaż… poczekajcie tylko, aż poznacie jego gorący sekret. Krótko mówiąc, kulisy historii kultowej marki piwnej to bałagan, którego nie powstydziliby się Royowie, tyle iż w XIX-wiecznym wydaniu.

Ród Guinnessów – Sukcesja spotyka Peaky Blinders

Choć ta opowieść dzieje się na kilka dekad przed „Peaky Blinders”, związków z kultowym serialem Knighta też znajdziecie tu bez liku. Począwszy od dynamicznego montażu, szału kostiumów i nowoczesnej oprawy z wyrazistą współczesną muzyką (pojawiają się m.in. Kneecap, The Scratch, Fontaines D.C.), a skończywszy na wątkach kryminalnych – podobieństw między obydwoma tytułami jest naprawdę dużo, tak iż choćby gdybyście nie wiedzieli, czyj serial oglądacie, gwałtownie byście się tego domyślili.

„Ród Guinnessów” (Fot. Netflix)

I jest to jednocześnie dobra i zła wiadomość. „Peaky Blinders” to fenomen, który ma już ponad dekadę. W 2013 roku wszystko, co pokazał w tym serialu Knight, wydawało się odkrywcze. W 2025 roku twórca po prostu dalej robi to samo. I nie tylko przestało to już być odkrywcze, ale też złapiecie się na tym, iż będziecie oba seriale co chwila porównywać. I Guinnessowie, jakkolwiek popaprani by nie byli, nie mają szans wygrać z rodziną Shelbych, zaś „Starbuster” nie zostanie nowym „Red Right Hand”. Żeby „Ród Guinnessów” miał tę samą siłę rażenia, ceniony twórca musiałby przebić sam siebie i zrobić to jeszcze lepiej niż ponad dekadę temu – a to mu się, rzecz jasna, nie udaje.

„Ród Guinnessów” ma barwne postacie i świetnych wykonawców (wart odnotowania pozostało Jack Gleeson, pamiętny król Joffrey z „Gry o tron”, który jako Byron Hughes sporo namiesza w piwnym biznesie tytułowej familii), ma przyzwoity scenariusz z wystarczającą ilością fabularnego mięcha i jest zrealizowany na najwyższym poziomie. A jednak brakuje mu „tego czegoś”, tego błysku geniuszu, tej świeżości, która pozwoliłaby wznieść się ponad przeciętność. To znacznie słabsza „Sukcesja” od „Sukcesji” i serial, który czego by nie robił, drugim „Peaky Blinders” nie zostanie.

Ród Guinnessów – czy warto oglądać serial Netfliksa?

Po ośmiu odcinkach zostaję z wrażeniem, iż jest mi wszystko jedno, czy powstanie kontynuacja – a ta jest wyraźnie planowana – czy nie. Guinnessowie nie zdołali mnie przekonać, iż są prawdziwymi ludźmi, zmagającymi się z realnymi problemami, a nie tylko ubranymi w oszałamiające kostiumy aktorami. Stawki, choć przecież wysokie, wywoływały u mnie tylko wzruszenie ramion. Wątek Anne niestety częściej mnie nudził niż zachwycał, ale i jej braciom daleko póki co do rzeczywiście skomplikowanych charakterów, zaś całej rodzinnej dramie do najmocniejszych historii w tym stylu.

„Ród Guinnessów” (Fot. Netflix)

Wydaje mi się, iż z „Rodem Guinnessów” jest ten problem co ogólnie z Netfliksem: to królestwo przeciętności i odtwórczości. Miejsce, gdzie „skupuje się” znanych showrunnerów niczym gwiazdy piłkarskie i oznajmia im: a teraz zróbcie więcej tego samego, co już odniosło sukces gdzie indziej. Poległ Ryan Murphy, poległa Shonda Rhimes, polegli twórcy „Gry o tron”, a teraz możemy oglądać, jak sam siebie, ze skutkiem znacznie poniżej oczekiwanego, próbuje przebić Steven Knight.

I choćby nie chodzi o to, iż „Ród Guinnessów” to zły serial. Nie, to serial momentami całkiem dobry, który polecam wam zdecydowanie bardziej niż kolejne gnioty twórcy „Domu z papieru” albo identyczne kryminały true crime. Historia piwnej familii fascynuje sama w sobie, realizacyjnie – wśród reżyserów znaleźli się m.in. Tom Shankland („House of Cards”) i Mounia Akl („Punkt wrzenia”) – to serial z najwyższej półki, a i aktorzy w większości dają radę. Nie będziecie się nudzić. Ale też nie będziecie mieć wrażenia, iż właśnie zobaczyliście kolejną wielką rzecz Knighta lub/i Netfliksa.

House of Guinness – serial dostępny na Netfliksie

Idź do oryginalnego materiału