Trudno o lepsze umiejscowienie akcji dla inicjacyjnej opowieści, niż okres maturalny, gdy jedne kasztany kwitną w słońcu, a inne kasztany biegają na galowo, by udowodnić swą dojrzałość na papierze. Są i widoczki, i emocje. Głównym bohaterem "Wytłumaczenia wszystkiego" jest Abel – to ten kolega z klasy, który częściej niż o wyborze dalszej ścieżki życiowej myśli o letnim odprężeniu i miłosnych uniesieniach. Gábor Reisz zamyka go w potrzasku zawiłych relacji: rodzinnych, koleżeńskich, szkolnych i społecznych, balansując na granicy tego, co prywatne a tego, co publiczne. Reżyser prowadzi narrację wielotorowo i z kilku perspektyw, a pozornie prosta historia o dorastaniu z czasem przeradza się w starannie skomponowane studium przypadku – świeże, zaczepne i inteligentne.
Węgierski twórca co rusz zatrzymuje się przy tematach rozgrzewających serwisy plotkarskie i debatę publiczną. Żadnego z nich nie stawia jednak na pierwszym planie – meandruje między cancel culture a domniemaniem niewinności, upolitycznieniem szkoły a wolnością nauczania, potrzebą bycia doinformowanym a powszechnym przebodźcowaniem treściami. Niczym we fraktalnej kompozycji każdy mały problem ciągnie za sobą kolejny; spory się zazębiają, a ich liczba rośnie wykładniczo. W społeczeństwie zafiksowanym na punkcie swoich korzeni równie łatwo stać się z miejsca narodowym zdrajcą, jak i wzorem patriotycznych cnót. "Wytłumaczenie wszystkiego" to trzeźwa obserwacja tego zjawiska, a zarazem przestroga, iż żyjemy w czasach, w których z błahej sytuacji można stworzyć okładkową sensację – wystarczy medialna i polityczna wola. Brzmi znajomo?
To nie nowość, iż o Polsce najtrafniej opowiadają filmy z innych państw Europy Wschodniej. Z lubością przeglądamy się w produkcjach czeskich, rumuńskich czy węgierskich, niby w zwierciadle ukazujących nasze faktyczne przywary bez publicystycznego moralizatorstwa lub żenującego humoru żerującego na stereotypach klasowych. By wspomnieć tylko trzy lokalne dramy o uniwersalnych podziałach: "Właściciele" Jiřiego Havelki, "Niefortunny numerek lub szalone porno" Radu Jude promowany przez dystrybutora ironicznym hasłem "Ten film to obraza ojczyzny… dobrze, iż nie naszej!" czy właśnie nagrodzone niedawno na Nowych Horyzontach "Wytłumaczenie wszystkiego".
Te tytuły (i jeszcze kilka innych) obrazują problemy obecne także nad Wisłą – skrajna polaryzacja, upadek pojęcia prawdy, kłótliwość, powierzchowność, et cetera – ale w sposób, jakiego w naszym rodzimym kinie szukać na próżno. Są blisko skóry i ulicy, a satyryczną brzytwą tną zarówno zacietrzewiony ciemnogród, jak i świeżo obudzonych libków. Cechuje je również bardzo naturalistyczny, "Sierranevadowski" sposób prowadzenia aktorów, dzięki czemu tak łatwo utożsamić nam się z każdą ze stron kłótni przy stole czy na wywiadówce, a także przyrównać postaci do prawdziwych osobników z codziennego życia.
Przedstawieniu sylwetek bohaterów oraz ich życiowej, politycznej i społecznej sytuacji, Reisz poświęcił sporo czasu. Nie porwał się przy tym na dialektyczne zderzenie warunków bytowych – historię osadził w budapesztańskiej klasie średniej, uwypuklając jej ideologiczne antagonizmy. Ojciec Abela, dumny i rozgadany wyborca Fideszu skontrastowany został z progresywnym nauczycielem historii o zestawie opinii tożsamych polskim #SilnymRazem. Rewers apolitycznego maturzysty, który wciąż nie wyjął z kieszeni narodowego kotylionu po święcie niepodległości stanowi z kolei urocza staruszka z autobusu, doszukująca się patriotyzmu u młodego pokolenia w najprostszych gestach. Na szczęście znalazło się w tym politycznym rozgardiaszu miejsce na coś pomiędzy – osoby o giętkim kręgosłupie, wykorzystujące społeczne animozje do własnych celów, tutaj spersonifikowane w Erice, konserwatywnej dziennikarce szukającej sensacji w byle pierdnięciu.
Za mozaikowy scenariusz "Wytłumaczenia wszystkiego" odpowiada sam reżyser oraz Éva Schulze, jego była nauczycielka i mentorka. Film powstał w geście twórczego sprzeciwu wobec polityki węgierskich władz w kwestii edukacji. Reisz uczestniczył zresztą w protestach ulicznych organizowanych w odpowiedzi na reformy rządu Orbána. Nic dziwnego zatem, iż państwowe instytucje nie zdecydowały się wesprzeć projektu – finansowanie przyszło od prywatnych producentów i zza północnej granicy.
Jednocześnie nie sposób zarzucić autorom czczego powielania opozycyjnych haseł; sposób przedstawienia obu stron jest ostry, ale też pełen zrozumienia dla ich opinii czy uczuć. Daleko temu do manifestu, wydźwięk polityczny co chwilę rozrzedza informacyjny zgiełk i zagłusza kakofonia prawd, bo przecież każdy ma swoją. Reisz i Schulze umieją słuchać ludzi. Niektórzy nazwaliby to symetryzmem, ale właśnie w tym leży siła dobrej satyry – rozłożeniu ciosów po równo, bez uników i gryzienia się w język.
Poza skrzętnie rozpisaną, epizodyczną fabułą zamykającą historię w sztywnych, ośmiodniowych ramach, główną siłą tego filmu jest strona wizualna. Rozedrgana kamera Kristófa Becseya znakomicie oddaje emocjonalny tumult towarzyszący sezonowi maturalnemu, a faktura obrazu nadaje każdej scenie – w zależności od kompozycji i oświetlenia – dodatkową atmosferę. Operator plącze się między bohaterami, refleksyjnie obija z nimi bruki i spogląda w niebo, by chwilę później szwenk po szwenku uwiecznić ich rozmowę niczym tenisowy pojedynek, pełen podskórnego napięcia i chaotycznej energii.
Reisz niejednokrotnie przyznawał się do inspiracji kinem rumuńskim i madziarskim – wczesnymi dziełami Béli Tarra czy twórczością Pétera Gothára – co wyraźnie widać w jego sposobie operowania przestrzenią i czasem. Nie pozostaje przy tym odtwórczy, umiejętnie dostosowuje tradycję rodzimego coming-of-age do współczesnych czasów. Pozostaje Węgrowi pogratulować reżyserskiego kurażu, a także zacisnąć kciuki w nadziei, by polscy filmowcy częściej zaczęli brać przykład z braci po mieczu i szklance.
Węgierski twórca co rusz zatrzymuje się przy tematach rozgrzewających serwisy plotkarskie i debatę publiczną. Żadnego z nich nie stawia jednak na pierwszym planie – meandruje między cancel culture a domniemaniem niewinności, upolitycznieniem szkoły a wolnością nauczania, potrzebą bycia doinformowanym a powszechnym przebodźcowaniem treściami. Niczym we fraktalnej kompozycji każdy mały problem ciągnie za sobą kolejny; spory się zazębiają, a ich liczba rośnie wykładniczo. W społeczeństwie zafiksowanym na punkcie swoich korzeni równie łatwo stać się z miejsca narodowym zdrajcą, jak i wzorem patriotycznych cnót. "Wytłumaczenie wszystkiego" to trzeźwa obserwacja tego zjawiska, a zarazem przestroga, iż żyjemy w czasach, w których z błahej sytuacji można stworzyć okładkową sensację – wystarczy medialna i polityczna wola. Brzmi znajomo?
To nie nowość, iż o Polsce najtrafniej opowiadają filmy z innych państw Europy Wschodniej. Z lubością przeglądamy się w produkcjach czeskich, rumuńskich czy węgierskich, niby w zwierciadle ukazujących nasze faktyczne przywary bez publicystycznego moralizatorstwa lub żenującego humoru żerującego na stereotypach klasowych. By wspomnieć tylko trzy lokalne dramy o uniwersalnych podziałach: "Właściciele" Jiřiego Havelki, "Niefortunny numerek lub szalone porno" Radu Jude promowany przez dystrybutora ironicznym hasłem "Ten film to obraza ojczyzny… dobrze, iż nie naszej!" czy właśnie nagrodzone niedawno na Nowych Horyzontach "Wytłumaczenie wszystkiego".
Te tytuły (i jeszcze kilka innych) obrazują problemy obecne także nad Wisłą – skrajna polaryzacja, upadek pojęcia prawdy, kłótliwość, powierzchowność, et cetera – ale w sposób, jakiego w naszym rodzimym kinie szukać na próżno. Są blisko skóry i ulicy, a satyryczną brzytwą tną zarówno zacietrzewiony ciemnogród, jak i świeżo obudzonych libków. Cechuje je również bardzo naturalistyczny, "Sierranevadowski" sposób prowadzenia aktorów, dzięki czemu tak łatwo utożsamić nam się z każdą ze stron kłótni przy stole czy na wywiadówce, a także przyrównać postaci do prawdziwych osobników z codziennego życia.
Przedstawieniu sylwetek bohaterów oraz ich życiowej, politycznej i społecznej sytuacji, Reisz poświęcił sporo czasu. Nie porwał się przy tym na dialektyczne zderzenie warunków bytowych – historię osadził w budapesztańskiej klasie średniej, uwypuklając jej ideologiczne antagonizmy. Ojciec Abela, dumny i rozgadany wyborca Fideszu skontrastowany został z progresywnym nauczycielem historii o zestawie opinii tożsamych polskim #SilnymRazem. Rewers apolitycznego maturzysty, który wciąż nie wyjął z kieszeni narodowego kotylionu po święcie niepodległości stanowi z kolei urocza staruszka z autobusu, doszukująca się patriotyzmu u młodego pokolenia w najprostszych gestach. Na szczęście znalazło się w tym politycznym rozgardiaszu miejsce na coś pomiędzy – osoby o giętkim kręgosłupie, wykorzystujące społeczne animozje do własnych celów, tutaj spersonifikowane w Erice, konserwatywnej dziennikarce szukającej sensacji w byle pierdnięciu.
Za mozaikowy scenariusz "Wytłumaczenia wszystkiego" odpowiada sam reżyser oraz Éva Schulze, jego była nauczycielka i mentorka. Film powstał w geście twórczego sprzeciwu wobec polityki węgierskich władz w kwestii edukacji. Reisz uczestniczył zresztą w protestach ulicznych organizowanych w odpowiedzi na reformy rządu Orbána. Nic dziwnego zatem, iż państwowe instytucje nie zdecydowały się wesprzeć projektu – finansowanie przyszło od prywatnych producentów i zza północnej granicy.
Jednocześnie nie sposób zarzucić autorom czczego powielania opozycyjnych haseł; sposób przedstawienia obu stron jest ostry, ale też pełen zrozumienia dla ich opinii czy uczuć. Daleko temu do manifestu, wydźwięk polityczny co chwilę rozrzedza informacyjny zgiełk i zagłusza kakofonia prawd, bo przecież każdy ma swoją. Reisz i Schulze umieją słuchać ludzi. Niektórzy nazwaliby to symetryzmem, ale właśnie w tym leży siła dobrej satyry – rozłożeniu ciosów po równo, bez uników i gryzienia się w język.
Poza skrzętnie rozpisaną, epizodyczną fabułą zamykającą historię w sztywnych, ośmiodniowych ramach, główną siłą tego filmu jest strona wizualna. Rozedrgana kamera Kristófa Becseya znakomicie oddaje emocjonalny tumult towarzyszący sezonowi maturalnemu, a faktura obrazu nadaje każdej scenie – w zależności od kompozycji i oświetlenia – dodatkową atmosferę. Operator plącze się między bohaterami, refleksyjnie obija z nimi bruki i spogląda w niebo, by chwilę później szwenk po szwenku uwiecznić ich rozmowę niczym tenisowy pojedynek, pełen podskórnego napięcia i chaotycznej energii.
Reisz niejednokrotnie przyznawał się do inspiracji kinem rumuńskim i madziarskim – wczesnymi dziełami Béli Tarra czy twórczością Pétera Gothára – co wyraźnie widać w jego sposobie operowania przestrzenią i czasem. Nie pozostaje przy tym odtwórczy, umiejętnie dostosowuje tradycję rodzimego coming-of-age do współczesnych czasów. Pozostaje Węgrowi pogratulować reżyserskiego kurażu, a także zacisnąć kciuki w nadziei, by polscy filmowcy częściej zaczęli brać przykład z braci po mieczu i szklance.