Ich najnowszy album przez wielu określany był jako coś na naprawdę najwyższym poziomie – na każdym kroku czuć było ogromne inspiracje latami siedemdziesiątymi. Nóżka sama chodziła i naprawdę nie było do czego się przyczepić. Wolf Alice zaledwie kilka dni temu rozpoczęli trasę promującą The Clearing i zdążyli pojawić się już w Warszawie. Byłam niezwykle ciekawa, jak się zaprezentują zwłaszcza, iż ostatni raz widziałam ich chyba siedem lat temu w małych warszawskich Hybrydach. Doskonale pamiętam, iż był to naprawdę fajny koncert, wniósł powiew świeżości w tamtym czasie, ale chyba nie odbił się wyjątkowo szerokim echem. Gdzieś pomiędzy moja ciekawość grupą zmalała na rzecz innych zespołów, jednak wciąż z sentymentem wracałam do ulubionych piosenek.
Tym razem kwartet z Londynu wyprzedał stołeczną Progresję, dlatego nie mogło tam zabraknąć i mnie. Czasami się zdarza, iż ludzie pytają o to, dlaczego bywam kilkukrotnie na występie jednego artysty, bo nie potrafią zrozumieć tego fenomenu. Odpowiedź jest prostsza niż się wydaje – uwielbiam obserwować proces rozwoju, zmianę. Ewolucję. To jak często z przysłowiowego „brzydkiego kaczątka” ( nie dosłownie, proszę mnie źle nie zrozumieć!) wyrasta piękny, pewny siebie i kolorowy ptak. A Wolf Alice jest właśnie tego doskonałym przykładem! Wydawać by się mogło, iż od początku mieli pewną pozycję na rynku muzycznym, bo było w nich coś autentycznego. Charakterystyczny głos Ellie Rowsell zaskarbiał sobie serca, które podążały za dość delikatną oprawą muzyczną. Ale do rzeczy!
Na The Clearing zespół zaprezentował dojrzalsze, o wiele bardziej emocjonalne oblicze swojej twórczości, co chyba przekonało do nich jeszcze większe grono odbiorców. O czym świadczy chociażby wyprzedany niedzielny koncert! Gdy tylko pojawiłam się w klubie od razu wiedziałam, na co powinnam się przygotować. Scena wyglądała naprawdę obłędnie! Królowało srebro, a u sufitu znalazło się choćby miejsce na dyskotekową kulę. Say no more! Wszystko dopracowane było w najmniejszym calu – gra świateł, make up i stylizacja wokalistki (cała reszta grupy też wyglądała super, ale wiecie, to na niej skupiało się tak naprawdę całe show!). Ciężko było od tego oderwać wzrok. Większość setlisty wypełniały utwory z dwóch najnowszych albumów – wspomnianego już The Clearing i wydanego cztery lata wcześniej Blue Weekend. Usłyszeliśmy największe hity grupy, wśród których znalazły się absolutnie fenomenalne Bloom Baby Bloom, Yuk Foo czy Bros. To właśnie u nas You’re a Germ miało swój debiut na trasie! Nie sposób nie wspomnieć o mojej jednej z dwóch ulubionych piosenek – How Can I Make It OK?, która tego wieczoru wybrzmiała jeszcze dobitniej trafiając jeszcze mocniej w moje serce. Trochę brakowało mi Blush, ale przecież nie można mieć wszystkiego! Podstawowy set zakończył kawałek The Sofa, podczas którego wokalistka dumnie unosiła otrzymaną od fanów flagę.

Ellie Rowsell the woman you are! Byłam pod ogromnym wrażeniem tego, jak dziewczyna rozkwitła w ciągu tych kilku lat. Jej głos od pierwszych dźwięków wywoływał we mnie ciary. Kiedy pojawiło się drugie na setliście Bloom Baby Bloom, przepadłam kompletnie. Co chwila się wzruszałam! Nie spodziewałam się, iż aż tak bardzo emocjonalnie przeżyję ten koncert. Ale w końcu muzyka jest od tego aby poruszać serca! Wszystko współgrało idealnie – doskonale patrzyło się na pewną siebie i swojego głosu, seksowną kobietę, frontmankę. Trudno było oderwać od niej wzrok.
Wiecie co było super? Stałam na samym końcu, bo tak się czasami lepiej obserwuje. I byłam pod wrażeniem! W wypełnionej po brzegi Progresji bawili się dosłownie wszyscy. Gdzie się nie spojrzałam, każdy przynajmniej tupał nóżką, lub kiwał głową. Byłam zachwycona! Pojawiam się na naprawdę dużej ilości koncertów i nie jest to aż tak oczywiste. Świadczy to o tym, jaką świetną robotę zrobili Wolf Alice! To był naprawdę magiczny wieczór. Live Nation dzięki za tak wspaniałe zakończenie weekendu!















