Czerwiec jest w tym roku dla fanów cięższych brzmień wyjątkowo łaskawy. Niedawno co grała Poppy, a wczoraj (11.06) mieliśmy okazję być na naprawdę udanym koncercie Static Dress. Jak było i dlaczego warto chodzić na mniejsze koncerty? Już spieszę z wyjaśnieniami.
Zdarza się Wam chodzić na supporty? Ja kiedyś nie wyobrażałam wręcz sobie, żeby przegapić którykolwiek z zespołów, jednak przyznaję się bez bicia, iż wraz z wiekiem (i co również się poniekąd z tym wiąże) natłokiem obowiązków zaczęłam trochę selekcjonować to, co zagości w moich uszach. Wczorajszą publiczność przed gwiazdą wieczoru rozgrzała nasza lokalna kapela, Pale Path, którą do tej pory (wstyd się przyznać!) znałam do tej pory tylko z nazwy. Ale na spokojnie, chł0paki już nadrabiam – zyskaliście właśnie nową fankę. Było głośno, energicznie, nie zabrakło interakcji z publicznością, która już wtedy zgromadziła się dość licznie w warszawskim VooDoo.
Przerwę między setami umilała playlista, która była skrojona idealnie pod jedną konkretną grupę fanów. Wszyscy dumnie zdzierali gardło do hitów My Chemical Romance, Linkin Park czy Deftones. Nie wiem, czyja to była tym razem zasługa, ale wielkie bless you!
Gwiazdy nie nazywałyby się chyba gwiazdami, gdyby nie towarzyszyła im jakaś obsuwa czasowa. Tym razem zmieściło się to w studenckim kwadransie, więc jestem w stanie przymknąć oko. Kiedy jednak wybrzmiały pierwsze dźwięki intro, a po chwili na scenie pojawił się kwartet z Leeds, czułam w kościach, iż to będzie udany koncert. I, co musicie wiedzieć, w ogóle się nie pomyliłam! Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, jakby opisać muzykę Static Dress, jednak mam wrażenie, iż żadne ze słów nie odda dobitnie tego, czego doświadczyliśmy wczorajszego wieczora. W jednym ze starych wywiadów z grupą dla Revolver Magazine (tutaj możecie przeczytać całość: wywiad) zostało to bardzo ładnie ujęte. Ktoś nazwał ich twórczość pisząc, ze pod przykrywką post-hardcorowej muzyki pojawia się pewnego rodzaju misja brzmiąca „make rock music cool again” i podpisuję się pod tym rękami i nogami. Wystarczy jedno spojrzenie na wokalistę, Olli’ego Appleyarda i już wiesz z kim masz do czynienia – czerwono czarne włosy, czarne paznokcie, pomalowane na błękitno oczy widoczne choćby w słabym klubowym oświetleniu. Ten koleś jest frontmanem i ikoną zespołu, o którym powinno być (i mam nadzieję, iż niedługo będzie) naprawdę głośno.
@dontyou.mind@Static Dress the band you guys are!! what a night, what a time to be alive!! (static dress-crying) #staticdress #staticdressband #gig
♬ dźwięk oryginalny – dontyoumind
Do tego dołącza niesamowita charyzma, oryginalność i ogromna dawka nieokrzesanej, świeżej energii jakiej powiedziałabym, iż brakuje w dzisiejszych czasach. Muzycznie i technicznie absolutnie nie ma choćby najmniejszej rzeczy, do której mogłabym się przyczepić, gdybym w ogóle chciała to robić. Na myśl przez całą długość koncertu chodziły mi po głowie inspiracje Saosin, Underoath czy Thornhill – czyli mieszanką wszystkiego, co najlepsze. Zdecydowanie, jeżeli będziecie mieli kiedyś okazję zachęcam do zobaczenia chłopaków na żywo – nie pożałujecie!