Recenzja: „Zielona granica”

kulturaupodstaw.pl 1 rok temu
Zdjęcie: fot. materiały prasowe, Zielona granica


„Zielona granica”

Nowy film Agnieszki Holland „Zielona granica” postawił na baczność prezydenta, premiera, wicepremiera, ministrów i służby. Zaalarmował prawicowy elektorat i różnej maści trollów, którzy swoją wielką niechęć do produkcji wylali (i przez cały czas to robią) w internetowym hejcie. Filmowi zarzucano antypolskość i prorosyjskość oraz szczucie jednych obywateli na drugich. Reżyserkę okraszono najgorszymi epitetami, których nie będę tutaj przytaczać. Wreszcie Duda wyciągnął zza pazuchy hasło z czasów niemieckiej okupacji: „Tylko świnie siedzą w kinie”. kilka z wymienionych osób (lub żadna) film widziało.

Spiralę nienawiści nakręcano już, gdy Holland obierała Nagrodę Specjalną Jury w Konkursie Głównym 80. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. Nagonka, ale i pozytywna recepcja spowodowały, iż w premierowy weekend „Zieloną granicę” obejrzało 137 tys. widzów. Tym samym film zaliczył najlepsze otwarcie polskiej produkcji w tym roku. Świetna wiadomość, bo to po prostu dobra produkcja. Oczywiście trudno mówić o niej bez kontekstu politycznego. Jednak nie jest to film „antypolski”. Ale antypisowski już tak.

„Zielona granica”, fot. materiały prasowe

Agnieszka Holland w wywiadzie dla OKO.press powiedziała, iż za to, co dzieje się na granicy, odpowiada polski rząd. Oczywiście poza Putinem i Łukaszenką, którzy do prowokacji wykorzystują słabe strony Unii Europejskiej. Natomiast

„[t]o polski rząd wybrał takie, a nie inne metody radzenia sobie z kryzysem. Kłamstwo i przemoc to ich odpowiedź na szantaż Moskwy i Mińska” – kontynuowała reżyserka.

Jakie to metody? Odpowiedź można znaleźć w „Zielonej granicy”.

„Zielona granica”, fot. materiały prasowe

Film otwiera widok na puszczę z lotu ptaka. To jedyna sekwencja zrealizowana w kolorze. gwałtownie obraz pokrywa czerń i biel (kapitalne zdjęcia Tomasza Naumiuka). Z jednej strony zabieg podbija surowość rzeczywistości, w której osoby uchodźcze się znalazły. Z drugiej na myśl przywodzi filmy o Holocauście, z „Listą Schindlera” na czele. Trudno w kraju karmionym opowieściami o nazistowskich zbrodniach drugowojennych o inną percepcję. Zwłaszcza, gdy Holland świadomie posługuje się znajomymi figurami, jak mundurowy (tu polski) dla odwrócenia uwagi dający dziecku słodycze albo pogranicznik (tu białoruski) wylewający z butelki wodę na oczach spragnionej kobiety. W cytowanym wywiadzie reżyserka, mówiąc o ratowaniu osób uchodźczych przez aktywistów z Grupy Granica, nawiązuje też do Sprawiedliwych, którzy w II wojnę ratowali Żydów. Mam wrażenie, iż jest to porównanie uprawomocnione.

„Zielona granica”, fot. materiały prasowe

Kamera w „Zielonej granicy” skupia się głównie na syryjskim małżeństwie, Bashira (Jalal Altawil) i Aminy (Dalia Naous) z trójką dzieci (w tym niemowlakiem) oraz ojcu mężczyzny (Mohamad Al Rashi) w jesieni życia. Jeszcze na lotnisku w Mińsku dołącza do nich Afganka po pięćdziesiątce (Leila – Behi Djanati Atai). Razem wsiadają do busa. To, co miało być tylko kolejnym etapem podróży (syryjska rodzina planowała dostać się do krewnych w Szwecji, natomiast Leila chciała ubiegać się o azyl w Polsce), kończy się oddaniem w ręce białoruskich pograniczników. Ci traktują ich jak pionki w grze sabotowania polskiej straży granicznej. Brutalnie wypychają przez granicę otoczoną zasiekami z drutu kolczastego.

Rola pograniczników

Nasi rodzimi pogranicznicy nie śpią. Przełożeni dyscyplinują ich słowami polityków (my też je słyszeliśmy!) zrównującymi migrantów z terrorystami, zoofilami i pedofilami. Każą patrolować las i w razie potrzeby stosować push-backi, czyli z równie wielką, co białoruska, przemocą przerzucać „turystów”, „ciapatych” (jak ich nazywają) z powrotem do sąsiada. Holland nie szczędzi widowni szczegółów. Bicie, szarpanie, szczucie psami… to tylko niektóre akty agresji, których dopuszczają się zarówno polscy, jak i białoruscy pogranicznicy. Mają na to odgórne przyzwolenie. Przełożony Polaków powie:

„Zielona granica”, fot. materiały prasowe

„Jak zdarzy się trup, zróbcie tak, aby go nie było”.

Jak Polacy i Polki w mundurach radzą sobie z rozkazami? Różnie. Pewnie, iż w grupie znajdą się ci, którzy napoją migranta z termosu z pokruszonym szkłem w środku. Ale są też ci zagłuszający wyrzuty sumienia i wątpliwości alkoholem. O pomocy psychologicznej nie ma mowy. A o ile już – towarzyszy jej nagonka i sprośne żarty („Można umawiać się z panią psycholog na godziny”, ha, ha). Rolę pograniczników poznajemy z perspektywy Jana (bardzo dobry Tomasz Włosok), który oczekuje narodzin córki. To nim targają wątpliwości, mimo iż traktuje swoją pracę jako służbę.

Siła „Zielonej granicy”

Kolejnym puzzlem w kryzysie uchodźczym są wspomniani aktywiści i aktywistki z Grupy Granica, na co dzień poświęcający się dla osób ukrywających się w lesie. W filmie mają twarze m.in. Moniki Frajczyk i Jasminy Polak, które grają siostry, Martę i Żuku. Pierwsza jest bardziej służbistką, za wszelką cenę starającą się działać tak, aby władza nie miała podstaw do ich zatrzymania. Druga jest w gorącej wodzie kąpana, bezkompromisowo podchodzi do pomocy. Towarzyszą im jeszcze inne osoby. Wszystkie młode, pełne anarchistycznych ideałów, jakby wyrwane ze squatu.

Ich kontrapunktem jest Julia (Maja Ostaszewska). Psycholożka z wielkiego miasta, która po śmierci męża na covid przeprowadza się w leśną głuszę. Tolerancyjna, akceptująca, liberalna i uprzywilejowana. To ona przechodzi największą przemianę. Poznając osoby aktywistyczne, rzuca się w pomocowy wir. Ryzykuje – nie tylko „dobre imię” (jej grana przez Agatę Kuleszę koleżanka nie będzie zadowolona), ale też zdrowie i wolność. Wreszcie udają się do strefy objętej „stanem wyjątkowym”, czyli terenu, gdzie nikt, prócz upoważnionych pograniczników, nie ma dostępu; powołanego przez polski rząd, by w ten sposób pozbyć się z lasu dziennikarzy oraz ograniczyć jakąkolwiek pomoc.

Plakat, fot. materiały prasowe

Największą siłą „Zielonej granicy” jest szeroki portret społeczny. Nie ma tu tylko dobrych i złych (przynajmniej na pierwszym planie). Pomaga też pogłębiony research – przy pisaniu scenariusza konsultowano się z osobami aktywistycznymi i uchodźczymi. To sprawia, iż niezależnie, ile propagandowych klipów PiS chciałaby puścić przed filmem, wierzymy Agnieszce Holland. Wierzymy w przemoc.

„Zielona granica” to na pewno film wstrząsający, ale niewolny od uproszczeń. Reżyserka stosunkowo gwałtownie traci z oczu migrantów i migrantki. Stają się kolejnymi figurami w naszej historii – zdehumanizowanymi, bezradnymi postaciami, które aktywują się wtedy, gdy ktoś postanawia im pomóc (i kiedy są za to gnębione). Główna uwaga skierowana jest na Julię i jej przebudzenie. Z jednej strony to potrzebne, by spróbować poruszyć serca (polskiej) widowni. Z drugiej wskazuje na bezradność w portretowaniu osób o innym niż biały kolorze skóry, pochodzących z innego kręgu kulturowego. Tak naprawdę kilka wiemy o syryjskiej rodzinie czy Leili. Natomiast dużo więcej o sfrustrowanym pacjencie Julii, Bogdanie (Maciej Stuhr), który pojawia się bodajże w trzech scenach (z czego w dwóch na ekranie laptopa).

Dużo też w filmie naiwności i kiczowatych zagrań (np. kiedy Julia wsiada do samochodu, z radia dobiegają słowa piosenki „Jenny” Bartosiewicz: „A ja wierzę, iż to, co robię ma sens”). Nie pomaga jedna z finałowych scen. Pełna ckliwości i infantylności, jakby wyszła z TVN-owskiego serialu, a nie spod ręki doświadczonej twórczyni.

Ostatecznie jednak „Zielona granica” to film udany – zarówno formalnie, jak i tematycznie. Niewątpliwie ważny, bo burzący opinię publiczną. Zmuszający do dyskusji. A przez zaciekłe ataki – odsłaniający nieudolność rządzących. Natomiast przede wszystkim usiłujący udokumentować kryzys migracyjny, który raczej się nie skończy. Dziś zamiast zasieków stoi mur. Przemoc i przemyt realizowane są w najlepsze.

Idź do oryginalnego materiału