W najbliższy piątek 24 listopada w polskich kinach zadebiutuje najnowszy film Ridleya Scotta – długo wyczekiwany "Napoleon" z Joaquinem Phoenixem w tytułowej roli. My już film widzieliśmy na 31. EnergaCamerimage i dzielimy się swoimi wrażeniami. Poniżej znajdziecie fragment recenzji autorstwa Wojciecha Tutaja.
Pełną recenzję można już przeczytać na karcie filmu "Napoleon" POD LINKIEM.
Zmontuj to jeszcze raz, Sam
autor: Wojciech Tutaj
Historia zatoczyła koło. Ridley Scott debiutował "Pojedynkiem", który toczył się w czasie wojen napoleońskich, a teraz portretuje najsłynniejszego bohatera tych wydarzeń. Cesarzowi Francuzów wzniesiono już wiele filmowych i serialowych pomników, a do realizacji jego monumentalnej biografii przymierzał się sam Stanley Kubrick. O Napoleonie Bonapartem każdy słyszał i każdy ma opinię na jego temat. Jedni postrzegają go jako genialnego dowódcę i stratega, inni jako władcę pożartego przez własną ambicję albo wybitną jednostkę wyprzedzającą swoją epokę. Gdzie leży prawda? prawdopodobnie pod gruzami historii, ale rozbuchane widowisko Scotta raczej nie pomoże nam jej odkopać. Choć brytyjski reżyser nie raz przebierał swoje kino w kostium i sięgał do odległej przeszłości, jeszcze nigdy tak bardzo nie pogubił się w doborze tonacji i rytmu opowieści. Ostatnie lata nie należały do najlepszych w jego karierze (kłaniają się "Wszystkie pieniądze świata" i "Dom Gucci"), ale "Napoleon" zapowiadał triumfalny pochód mistrza.
Na początek wyraźne zastrzeżenie. Scott zdradził, iż wypuści wersję reżyserką, która ma trwać około czterech godzin. Można więc sobie wyobrazić, iż "Napoleon" w pełnej krasie zyska zupełnie inny odbiór. Póki co, otrzymaliśmy brutalnie skrócony materiał, w którym cięcia bywają tak gwałtowne i zaskakujące, jakby odpowiadał za nie znerwicowany, słabo opłacany montażysta. Efekt? Sceny pałacowe urywają się bez żadnej kulminacji i nazbyt często mają charakter czysto informacyjny. Stają się zaledwie łącznikami między sekwencjami walk, którym również przydałoby się więcej oddechu. Wyjątki stanowią krwawe i brutalne bitwy pod Austerlitz i Waterloo, będące dowodem inscenizacyjnego rozmachu i operatorskiego kunsztu Dariusza Wolskiego. Te spektakularne fragmenty, sfilmowane w zimnych, wypłowiałych barwach, obiecują lepszy film – mroczną i poważną rozprawę z historii, która pamięta tylko zwycięzców i nie bierze zakładników. Tymczasem Scott zdecydował się na dziwaczną strategię, podszytą najpewniej jego niechęcią do Napoleona pokonanego przecież przez Anglików. Scenki obyczajowe i polityczne zamienił w coś z pogranicza farsy i satyry, a na polu bitewnym pozostawił patos i prawdziwą dramaturgiczną stawkę. Narracja, rozpięta między 1793 a 1821 rokiem, skacze jak szalona, by skatalogować najważniejszy epizody z życia cesarza, ale nie umie zachować równowagi ani spójności. Co gorsza, głównym, napędzającym akcję wątkiem staje się pogmatwana relacja Napoleona z Józefiną. Na tle arcyciekawych wydarzeń z tamtego okresu, miłosne i małżeńskie rozterki pary jednak bledną, a w powietrzu wisi pytanie o wadliwą konstrukcję scenariusza.
Całą recenzję filmu "Napoleon" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM.
Pełną recenzję można już przeczytać na karcie filmu "Napoleon" POD LINKIEM.
recenzja filmu "Napoleon", reż. Ridley Scott
Zmontuj to jeszcze raz, Sam
autor: Wojciech Tutaj
Historia zatoczyła koło. Ridley Scott debiutował "Pojedynkiem", który toczył się w czasie wojen napoleońskich, a teraz portretuje najsłynniejszego bohatera tych wydarzeń. Cesarzowi Francuzów wzniesiono już wiele filmowych i serialowych pomników, a do realizacji jego monumentalnej biografii przymierzał się sam Stanley Kubrick. O Napoleonie Bonapartem każdy słyszał i każdy ma opinię na jego temat. Jedni postrzegają go jako genialnego dowódcę i stratega, inni jako władcę pożartego przez własną ambicję albo wybitną jednostkę wyprzedzającą swoją epokę. Gdzie leży prawda? prawdopodobnie pod gruzami historii, ale rozbuchane widowisko Scotta raczej nie pomoże nam jej odkopać. Choć brytyjski reżyser nie raz przebierał swoje kino w kostium i sięgał do odległej przeszłości, jeszcze nigdy tak bardzo nie pogubił się w doborze tonacji i rytmu opowieści. Ostatnie lata nie należały do najlepszych w jego karierze (kłaniają się "Wszystkie pieniądze świata" i "Dom Gucci"), ale "Napoleon" zapowiadał triumfalny pochód mistrza.
Na początek wyraźne zastrzeżenie. Scott zdradził, iż wypuści wersję reżyserką, która ma trwać około czterech godzin. Można więc sobie wyobrazić, iż "Napoleon" w pełnej krasie zyska zupełnie inny odbiór. Póki co, otrzymaliśmy brutalnie skrócony materiał, w którym cięcia bywają tak gwałtowne i zaskakujące, jakby odpowiadał za nie znerwicowany, słabo opłacany montażysta. Efekt? Sceny pałacowe urywają się bez żadnej kulminacji i nazbyt często mają charakter czysto informacyjny. Stają się zaledwie łącznikami między sekwencjami walk, którym również przydałoby się więcej oddechu. Wyjątki stanowią krwawe i brutalne bitwy pod Austerlitz i Waterloo, będące dowodem inscenizacyjnego rozmachu i operatorskiego kunsztu Dariusza Wolskiego. Te spektakularne fragmenty, sfilmowane w zimnych, wypłowiałych barwach, obiecują lepszy film – mroczną i poważną rozprawę z historii, która pamięta tylko zwycięzców i nie bierze zakładników. Tymczasem Scott zdecydował się na dziwaczną strategię, podszytą najpewniej jego niechęcią do Napoleona pokonanego przecież przez Anglików. Scenki obyczajowe i polityczne zamienił w coś z pogranicza farsy i satyry, a na polu bitewnym pozostawił patos i prawdziwą dramaturgiczną stawkę. Narracja, rozpięta między 1793 a 1821 rokiem, skacze jak szalona, by skatalogować najważniejszy epizody z życia cesarza, ale nie umie zachować równowagi ani spójności. Co gorsza, głównym, napędzającym akcję wątkiem staje się pogmatwana relacja Napoleona z Józefiną. Na tle arcyciekawych wydarzeń z tamtego okresu, miłosne i małżeńskie rozterki pary jednak bledną, a w powietrzu wisi pytanie o wadliwą konstrukcję scenariusza.
Całą recenzję filmu "Napoleon" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM.