[Recenzja] Tortoise - "Millions Now Living Will Never Die" (1996)

pablosreviews.blogspot.com 6 dni temu


Nie mam wielkich oczekiwań odnoście nadchodzącego albumu "Touch" Tortoise - pierwszej od blisko dekady płyty jednego z najciekawszych przedstawicieli post-rocka. Swoje najbardziej istotne wydawnictwa grupa wydała jeszcze w poprzednim stuleciu. Niewykluczone, iż nowy album będzie powrotem do formy z początków działalności. Tymczasem, w oczekiwaniu na nadchodzące wydawnictwo, warto przypomnieć właśnie te wczesne dokonania, które zdecydowanie wyróżniały się na tle rocka późnych lat 90., pokazując, iż choćby wtedy powstała wartościowa muzyka.

Tortoise wyróżniał się już zresztą samym składem - zasadniczo na początku tworzyło go trzech bębniarzy oraz dwóch basistów. Wszystko zaczęło się od współpracy basisty Douga McCombsa i perkusisty Johna Herndona, którzy postanowili zostać sekcją rytmiczną do wynajęcia, na wzór duetu Sly & Robbie. Zanim jednak ktokolwiek ich zatrudnił, w projekt zaangażowali się kolejni muzycy: basista Bundy K. Brown, perkusista John McEntire oraz grający na perkusjonaliach Dan Bitney. Kwintet zaczął tworzyć własną muzykę, podpisywaną zespołowo, choć główną siłą twórczą był McEntire.

Czytaj też: [Recenzja] Slint - "Spiderland" (1991)

W 1994 roku muzycy wydali swój eponimiczny debiut, rozwijający estetykę Talk Talk, Bark Psychosis czy Slint, tylko w wersji instrumentalnej, za to dorzucając jeszcze inspirację krautrockiem, afrykańskimi rytmami i przede wszystkim dubem. Brzmienie płyty nie ogranicza się, oczywiście, do samych basów z bębnami; muzycy grają też na innych instrumentach, jak gitary, klawisze, wibrafony i marimby. Poza tym instrumentem - zgodnie z ideą Briana Eno - jest też samo studio. Kto konkretnie na czym grał nie wiadomo, bo muzycy postanowili takich szczegółów nie podawać, trzymając się tej zasady również na kilku kolejnych wydawnictwach.

Stylistykę z "Tortoise" znakomicie rozwija kolejny album zespołu, "Millions Now Living Will Never Die", nagrany już po pierwszej zmianie składu - miejsce Browna zajął David Pajo, gitarzysta wówczas nieaktywnego Slint. Struktura wydawnictwa przywodzi na myśl rock progresywny. Całą pierwszą połowę, a zarazem stronę A wydań winylowych, wypełnia dwudziestominutowy utwór "Djed", natomiast na drugą połówkę składa się pięć krótszych nagrań o zbliżonej łącznej długości. Cały album mieści się na pojedynczym winylu, choć od kilku lat trwała już dominacja kompaktów i mało kto decydował się na taką powściągliwość.

Czytaj też: [Recenzja] Bark Psychosis - "Hex" (1994)

Sam otwieracz swoją wielowątkową formą, z kilkoma zróżnicowanymi segmentami, przypomina progowe suity, ale już treść kilka ma z nimi wspólnego. Zamiast podniosłego, symfonicznego rozmachu jest granie bardziej subtelne, o raczej niszowych inspiracjach. Zaczyna się od powili budującego napięcie wprowadzenia, z melodyjną partią basu i kontrastującym z nią zgiełkliwym tłem. Następnie, w trzeciej minucie, wyłania się bardziej energetyczna, mocno motoryczna część w stylu Neu!, z fantastycznie pulsującymi, przeplatającymi się oraz cały czas ewoluującymi partiami gitary, basu, organów, perkusji i wibrafonu. Całkiem płynnie utwór przechodzi w dubowe zwolnienie, a w kolejnym segmencie - w minimalistyczne sekwencje ze szkoły Reicha czy Rileya, z czasem ulegajace deformacjom i zgliczowaniu, prowadząc do kosmicznego cześci z wyeksponowanymi perkusjonalimi, by zakończyć to wsztko bardziej melodyjną i konwencjonalną kodą. Niewatpliwie Tortoise w "Djed" głównie utylizują różne muzyczne style z przeszłości, ale łączą je w nowym kontekście i uwspółcześniają. W dodatku te stylistyczne przejścia wypadają tu bardzo naturalnie, a całość zachowuje spójność, unikając jednocześnie monotoni - brzmienie czy klimat są konsekwentne, ale subtelnie zniuansowane w poszczególnych segmentach.

Druga połowa albumu to już utwory krótsze, choć w większości nieprzesadnie krótkie. Trzy z nich przekraczają długość pięciu minut. To choćby przepiękne, moje ulubione na płycie "Glass Museum", z nastrojowymi, odprężającymi partiami gitary i wibrafonu, ale też budującą napięcie i lekki niepokój sekcją rytmiczną, a także bardziej intensywnym fragmentem, gdy muzycy pokazują swoją techniczną sprawność, grając z math-rockową precyzją. To także "The Taut and Tame", jeszcze bliższy math rocka, ale wyróżniający się przede wszystkim najbardziej totalnym wykorzystaniem studia, zacierając różnice między rockiem a ówczesną elektroniką. I wspaniały finał albumu, "Along the Banks of Rivers", brzmiący w sumie jak post-rockowa wariacja na temat ścieżek dźwiękowych Ennio Morricone, z bardzo klimatycznymi zagrywkami gitary i powściągliwą grą sekcji rytmicznej, zatopionymi w ambientowym tle. Repertuaru dopełniają niespełna trzyminutowe "A Survey" oraz "Dear Grandma and Grandpa", pierwszy zbudowany na zaczepnym ostinacie basu, a drugi idący już w zdecydowanie elektroniczne rejony, przypominając estetykę IDM, zwłaszcza z okolic Boards of Canada.

Czytaj też: [Recenzja] Talk Talk - "Laughing Stock" (1991)

"Millions Now Living Will Never Die" to jedna z płyt definiujących estetykę post-rocka, w której typowe dla rocka instrumentarium - tu akurat wzbogacone o rzadko stosowany w gatunku wibrafon - służy do robienia niekoniecznie rockowych rzeczy, zorientowanych na budowanie nastroju przy pomocy bardziej przestrzennych, subtelniejszych dźwięków. A zarazem jeden z tych albumów, gdzie te założenia zostały zrealizowane z najbardziej imponującym efektem. Drugie pełnowymiarowe dzieło Tortoise zadaje też kłam twierdzeniu, iż druga połowa lat 90. była złym czasem dla muzyki rockowej - w mainstreamie faktycznie, ale poza nim wciąż powstawały takie dzieła, jak ten album.

Ocena: 9/10


Tortoise - "Millions Now Living Will Never Die" (1996)

1. Djed; 2. Glass Museum; 3. A Survey; 4. The Taut and Tame; 5. Dear Grandma and Grandpa; 6. Along the Banks of Rivers

Skład: Dan Bitney; John Herndon; Douglas McCombs; John McEntire; David Pajo
Producent: Tortoise


Idź do oryginalnego materiału