Płyta tygodnia 28.10-3.11
Długo wyczekiwany, zapowiadany od lat i w końcu wydany nowy album The Cure to najpewniej ostatnia duża premiera tego roku. Trudno mi jednak oprzeć się dokonaniu porównania z dopiero co recenzowanym Księżycem, który dekadę temu, po 19 latach przerwy, wrócił z materiałem faktycznie wzbogacającym jego twórczość. The Cure na "Songs of the Lost World", pierwszej od 16 lat płycie, zrobił coś zupełnie odwrotnego. Zaproponował muzykę bezpieczną, jakby konformistycznie skrojoną pod oczekiwania dotychczasowych miłośników. Przede wszystkim zaś pod pragnienia wielbicieli "Disintegration", z którym porównań naprawdę trudno uniknąć. Gdyby nie parę personalnych zmian - gitarzystę Porla Thompsona zastapił znany ze współpracy z Davidem Bowie Reeves Gabrels, a miejsce perkusisty Borisa Williamsa zajął Jason Cooper - można by pomyśleć, iż to jakiś zagubiony album sprzed tych trzydziestu lat, niewydany w epoce przez swój mało postępowy charakter.
W przypadku tego typu albumów można bardzo łatwo popaść w przesadny entuzjazm, jak i nadmierną krytykę - w zależności od swojego indywidualnego podejścia oraz oczekiwań. I w obu przypadkach będzie trudno o rzetelną argumentację. Zarzut o wtórność ma oczywiście merytoryczne podstawy. Zwiastował to już singlowy "Alone", który jest smutny i ma długie intro - a przez długie intro należy rozumieć, iż trwa połowę całej piosenki - czyli dokładnie tak samo, jak niemal każdy kawałek z "Disintegration". Serio, brzmi to jakby zespół naprawdę usilnie starał się oddać jak najwierniej charakter tamtego albumu, jego melancholijny klimat i raczej subtelne brzmienie - choć nieco przybrudzone budzącymi niepokój wstawkami przesterowanego basu - do tego jeszcze dochodzi snujące się tempo i ten zbolały śpiew Roberta Smitha. "Alone" nie jest może oczywistym singlem, ale na pewno reprezentatywnym dla całości utworem, bo właśnie tego typu granie tu dominuje, by wymienić chociażby "And Nothing Is Forever", "Warsong" i przede wszystkim "Endsong". choćby odrobinę żwawszy, bardziej singlowy - i faktycznie wybrany na drugą zapowiedź płyty - "A Fragile Thing" wpisuje się idealnie w te klimaty.
Czytaj też: [Recenzja] The Cure - "Disintegration" (1989)
Ta niezaprzeczalna wtórność nie powinna jednak skłaniać do kompletnego zignorowania innych aspektów tej płyty. "Songs of a Lost World" jest w sumie całkiem udaną kontynuacją wiadomego albumu. Na pewno nie mogę przyczepić się do brzmienia: ma odpowiednią przestrzeń, ale też masywność, które pomagają tworzyć ten specyficzny nastrój, z jednej strony melancholijny, nieco senny, a zarazem niepokojący i przytłaczający. Atmosfera jest tu zresztą drugim potężnym atutem, absolutnie nie ustępując takim płytom, jak "Faith", "Pornography" czy "Disintegration". To ona sprawia, iż te popowe piosenki zespołu - bo w gruncie rzeczy są to popowe piosenki, choćby jeżeli ich intra nierzadko realizowane są dłużej niż całe radiowe hity -zyskują wręcz apokaliptycznego wydźwięku. Najbardziej sugestywne przykłady to najdłuższy na płycie "Endsong" oraz "Warsong", które choćby na wymienionych wyżej albumach byłyby mocnymi punktami. Jestem też miło zaskoczony wykonaniem. O ile pod względem instrumentalnym po zespole tego formatu należało się spodziewać, iż będzie przyzwoicie - bez wirtuozerii, adekwatnie do stylu - tak wokal Smitha wypada nadspodziewanie dobrze, jakby czas nie miał na niego żadnego wpływu.
Nie jest to jednak album pozbawiony wad. Najbardziej razi mnie wcale nie brak świeżych pomysłów, ale pewna niekonsekwencja. Energetyczny, hałaśliwy brzmieniowo "Drone:Nodrone" kompletnie nie pasuje mi do tego wszystkiego, o czym pisałem w dwóch poprzednich akapitach. Trudno wybronić obecność takiego kawałka stwierdzeniem, iż dodaje potrzebnej różnorodności, bo akurat ten album tego nie potrzebował, a nagranie za bardzo wyrywa z tego nastroju, który tak pieczołowicie budowano przez pierwsze cztery utwory, a potem ponownie w trzech ostatnich. Może w mniejszym stopniu dotyczy to "All I Ever Am", utrzymanym w bardzo szybkim - jak na tę płytę - tempie, a momentami znów bardziej hałaśliwym, jednak pobrzmiewa w nim też trochę tej melancholii czy wręcz smutku. I akurat tego rodzaju urozmaicenie - utwór nieco inny, ale jednak w klimacie całości - bardzo dobrze się sprawdza.
Czytaj też: [Recenzja] The Cure - "Pornography" (1982)
The Cure płytą "Songs of a Lost World" nie wnosi nic do mojego postrzegania muzyki, ani choćby do swojej własnej twórczości. Trochę nienaturalne wydaje mi się to udawanie, iż jest 30 lat wcześniej, choć jak wspomniałem, bardziej przeszkadza mi pewien brak konsekwencji w kwestii klimatu, który akurat przez większość płyty jest jej głównym, obok produkcji, atutem. No i jeszcze obok wykonania, które choć nie stoi na jakimś ekstra poziomie, to jest całkim pozbawione dziaderskiego zmęczenia. A to już spory wyczyn na tak wiekowy zespół, który w dodatku przez kilkanaście lat nie był w stanie ukończyć tego materiału.
Ocena: 7/10
Nominacja do płyt roku 2024
The Cure - "Songs of a Lost World" (2024)
1. Alone; 2. And Nothing Is Forever; 3. A Fragile Thing; 4. Warsong; 5. Drone:Nodrone; 6. I Can Never Say Goodbye; 7. All I Ever Am; 8. Endsong
Skład: Robert Smith - wokal, gitara, gitara basowa, instr. klawiszowe; Roger O'Donnell - instr. klawiszowe; Reeves Gabrels - gitara; Simon Gallup - gitara basowa; Jason Cooper - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Robert Smith i Paul Corkett