[Recenzja] Ozzy Osbourne / Black Sabbath - "The Ozzman Cometh" (1997)

pablosreviews.blogspot.com 2 dni temu


Cykl "Ciężkie poniedziałki" S03E03

Ozzy Osbourne wyreżyserował swoją śmierć niemal jak David Bowie, który w przedostatni dzień życia opublikował jeden z najambitniejszych albumów, "Blackstar", w warstwie lirycznej będący pogodzeniem się z nieuchronnym końcem. W przypadku oryginalnego wokalisty Black Sabbath był to natomiast po prostu pożegnalny koncert. Schorowany Osbourne, na dwa tygodnie przed śmiercią, dał dwa krótkie występy: z solowym materiałem oraz z utworami jego macierzystej grupy, która po raz pierwszy od dwudziestu lat zagrała w oryginalnym składzie, z basistą Geezerem Butlerem, perkusistą Billem Wardem i, oczywiście, Tonym Iommim, który jako jedyny grał we wszystkich wcieleniach. To właśnie ten kwartet na początku lat 70. zrewolucjonizował muzykę rockową, budując fundamenty metalu, stając się główną inspiracją dla kolejnych przedstawicieli tej estetyki. Przy czym była to głównie zasługa Iommiego, twórcy charakterystycznych riffów oraz ciężkiego, posępnego brzmienia. Ozzy był jednie charakterystycznym wokalistą, w sumie nie za bardzo umiejącym śpiewać, jednak żaden z jego następców - a byli wśród nich chociażby Ronnie James Dio czy Ian Gillan - nie pasował tak idealnie do stylu grupy.

Po rozstaniu z Black Sabbath Ozzy Osbourne rozpoczął karierę solową, odnosząc spore sukcesy komercyjne, jednak nigdy nie udało mu się wyjąć poza metalową sztampę. Na pewno nie pomagał fatalny dobór współpracowników - gitarzystów przekonanych, iż wystarczy perfekcyjne opanować technikę i grę w zawrotnym tempie, a także basistów oraz perkusistów, robiących jedynie za tło. To właśnie ci muzycy zajęli się pisaniem materiału, korzystając z najbardziej ogranych klisz, choć nieźle wyczuwając aktualne trendy, dzięki czemu udało się wykreować kilka hitów. Dziś ich rolę mogłaby przejąć AI, ponieważ w tej muzyce i tak nie ma niczego kreatywnego ani oryginalnego. Były wokalista jednego z najważniejszych rockowych zespołów coraz bardziej stawał się parodią samego siebie, czego kulminacją było własne reality show. Przez nadmiernie rozrywkowy styl życia zaczął też podupadać na zdrowiu, Na długo przed swoim faktycznie pożegnalnym koncertem, jeszcze w pierwszej połowie lat 90., zagrał swoją ostatnią trasę. Niedługo póżniej powrócił z albumem "Ozzmosis", gdzie wiele tekstów zdradza jego obawy, iż niedługo umrze. prawdopodobnie właśnie to było impulsem, by podsumować dorobek przekrojową kompilacją "The Ozzman Cometh".

Czytaj też: [Recenzja] Black Sabbath - "Black Sabbath" (1970)

To całkiem niezły przegląd dwóch pierwszych dekad solowej twórczości Osbourne'a. Swoją reprezentację ma tu
każdy z siedmiu wydanych do tamtej pory albumów. I faktycznie, znalazły się w repertuarze te wszystkie najbardziej znane, najbardziej chwytliwe kawałki, jak "Crazy Train", "Mr. Crowley", "Bark at the Moon", "Shot In the Dark" (pominięty na wznowieniach), "No More Tears", "Mama, I'm Coming Home" czy "I Just Want You". Ponadto znalazły się tu jeszcze koncertowe wersje "I Don't Want to Change the World" i sabbathowego "Paranoid", a choćby całkowicie premierowa kompozycja "Back On Earth" - odrzut z sesji "Ozzmosis", z ewidentnie skrojonym pod radio refrenem i tandetnie brzmiącym syntezatorem. Chyba jednak lepiej byłoby w to miejsce powtórzyć jakiś albumowy kawałek, np. "Perry Mason" czy choćby pożegnalny "See You On the Other Side". Wyrzuciłbym też ckliwą balladę "Goodbye to Ramonce" i zastąpił ją jakimś żywszym nagraniem z debiutu, "I Don't Know" albo "Suicide Solution". Ogólnie jednak jest to nienajgorszy wybór, w sam raz dla kogoś, kto chciałby gwałtownie zapoznać się z solową twórczością Ozzy'ego.

Jednak po "The Ozzman Cometh" warto sięgnąć przede wszystkim ze względu na dwa utwory rozpoczynające tę kompilację: "Black Sabbath" i "War Pigs". To oczywiście utwory z repertuaru Black Sabbath i - w przeciwieństwie do wymienionego wyżej "Paranoid" - rzeczywiście zarejestrowane przez tamtą grupę. Nie są to jednak dobrze znane wersje albumowe, a oficjalnie niepublikowane wcześniej nagrania z radiowych sesji dla Johna Peela, zarejestrowane 26 kwietnia 1970 roku. "Black Sabbath" w tym wykonaniu trwa blisko dziesięć minut i zawiera dodatkową zwrotkę, ale także część instrumentalna jest nieco bardziej rozbudowana, więcej w niej jamowego luzu. "War Pigs" - tutaj wciąż z pierwotnym tekstem, gdy kawałek nazywał się "Walpurgis" - również zagrany jest nieco swobodniej. Jednocześnie oba nagrania brzmią bardziej surowo od wersji studyjnych, co tylko potęguje ich posępny nastrój. Na tym jednak nie koniec, bo dwupłytowe wydania "The Ozzman Cometh" zawierają też dwa pozostałe, także premierowe nagrania z tej sesji, "Faires Wear Boots" oraz "Behind the Wall of Sleep", ten drugi wzbogacony krótką solówką perkusyjną oraz równie treściwą, ale całkiem fajną zespołową improwizacją o bluesowym, lekko choćby jazzujacym, swingującym charakterze. Pomimo nie najlepszego brzmienia, mogą to być najlepsze wersje tych czterech kompozycji i stanowią naprawdę świetne uzupełnienie wczesnej dyskografii Black Sabbath.

Czytaj też: [Recenzja] Black Sabbath - "Paranoid" (1970)

Szkoda, iż do tej pory nie wydano tej radiowej sesji Black Sabbath pod szyldem grupy - mogłaby to być samodzielna EPka albo choćby część składanki trudno dostępnych nagrań z początków kariery. Ukrycie ich na "The Ozzman Cometh" jest trochę bez sensu. Po pierwsze, nie pasują do reszty repertuaru ani pod względem stylu, ani klimatu, ani brzmienia, ani jakości. Zwłaszcza przejście z "War Pigs", a adekwatnie "Walpurgis", do "Goodbye to Romance" jest mocno dysonujące. Po drugie, ta kompilacja wydaje się kierowana do całkiem innego odbiorcy niż te nagrania. Kogoś, kto chciałby mieć na półce jedno wydawnictwo ze wszystkimi hitami Ozzy'ego Osbourne'a, bez jakichś tam długich nagrań o bootlegowym brzmieniu. Taki odbiorca wolałby w tym miejscu studyjne wersje "Iron Mana" czy "Changes". I w końcu po trzecie, fakt, iż jest to kompilacja hitów Ozzy'ego, może zniechęcać słuchaczy, których te utwory Black Sabbath faktycznie mogłyby zainteresować - zwłaszcza jeżeli umknie im informacja, iż to wersje nieobecne na żadnym innym oficjalnym wydawnictwie.

Ocena: 6/10


Ozzy Osbourne - "The Ozzman Cometh" (1997)

1. Black Sabbath (The John Peel Sessions); 2. War Pigs (The John Peel Sessions); 3. Goodbye to Romance; 4. Crazy Train; 5. Mr. Crowley; 6. Over the Mountain; 7. Paranoid (live); 8. Bark at the Moon; 9. Shot In the Dark*; 10. Crazy Babies; 11. No More Tears (single edit); 12. Mama, I'm Coming Home; 13. I Don't Want to Change the World (live); 14. I Just Want You; 15. Back On Earth

* na reedycjach zastąpiony przez "Miracle Man"

Skład: Ozzy Osbourne - wokal; Tony Iommi - gitara (1,2); Geezer Butler - gitara basowa (1,2,14,15); Bill Ward - perkusja (1,2); Randy Rhoads - gitara (3-7); Bob Daisley - gitara basowa (3-6,8,10); Lee Kerslake - perkusja (3-6); Don Airey - instr. klawiszowe (3-5,8); Johnny Cook - instr. klawiszowe (6); Rudy Sarzo - gitara basowa (7); Tommy Aldridge - perkusja (7,8); Jake E. Lee - gitara (8,9); Phil Soussan - gitara basowa (9); Randy Castillo - perkusja (9-13); Mike Moran - instr. klawiszowe (9); Zakk Wylde - gitara (10-15); John Sinclair - instr. klawiszowe (10-12); Mike Inez - gitara basowa (11-13); Kevin Jones - instr. klawiszowe (13); Deen Castronovo - perkusja (14,15); Rick Wakeman - instr. klawiszowe (14,15); Michael Beinhorn - instr. klawiszowe (15)
Producent: różni producenci


Idź do oryginalnego materiału