
Niespodziewanie najszerzej ostatnio omawianym w krajowych mediach wydarzeniem muzycznym stał się koncert zespołu, którego szczytowy moment kariery wypadł trzy dekady temu i po którym spodziewano się bezpiecznego występu dla możliwie najszerszej publiczności. Tymczasem atmosfera wytworzona przez Massive Attack na tegorocznym Open'erze okazała się daleka od komfortowej. Wyświetlane za plecami muzyków obrazy zbrodni dokonywanych na polecenie Putina i Netanjahu, dzieci wydobywających w trudnych i niebezpiecznych warunkach minerały niezbędne we współczesnym biznesie technologicznym, a także niemal nieustanny zmasowany atak sensacyjnymi, autentycznymi nagłówkami, pokazujące problem nadmiaru informacji oraz dezinformacji - wszystko to podane w przytłaczający sposób, wzmocniony, mroczną, psychodeliczną i często hałaśliwą muzyką - okazały się zbyt mocne dla części publiczności, która nie wytrzymała do końca występu.
To dobry moment, aby w końcu opisać tu tę grupę. Tak adekwatnie to zabrałem się za to już parę miesięcy temu, dzięki czemu mogę teraz bazować na swojej nieukończonej wówczas recenzji "Mezzanine". Dlaczego wybrałem akurat tę płytę, trzecią, a zarazem środkową w dyskografii zespołu? Bo to właśnie ten album uchodzi za największe osiągnięcie Brytyjczyków, a także jedno z największych muzycznych osiągnięć lat 90. - i chyba faktycznie jest jednym z tych wydawnictw, bez których znajomości nie będzie się miało pełnego obrazu muzycznej sceny tamtej dekady. To także największy komercyjny sukces Massive Attack. W samej Europie album rozszedł się do dziś w nakładzie przekraczającym dwa miliony egzemplarzy; kolejne ponad pół miliona sprzedało się w Stanach. Po blisko trzydziestu latach od premiery "Mezzanine" nie traci swojego kultowego statusu, który jak najbardziej można merytorycznie uzasadnić. Bowiem zespół, który parę lat wcześniej praktycznie samodzielnie stworzył estetykę trip-hopu, tu poszerzył jej ramy, po raz kolejny inspirując innych. Jednocześnie nie jest to jednak dzieło, do którego podchodzę bezkrytycznie. Wręcz od początku planowałem nieco je odheroizować. A zwłaszcza po ostatnim koncercie w naszym kraju może się pojawić całkiem przeciwna tendencja i jeszcze większe zachwyty nad tym materiałem.
Czytaj też: [Recenzja] DJ Shadow - "Endtroducing....." (1996)
Massive Attack pewne uznanie zdobył jeszcze przed "Mezzanine", już za sprawą debiutanckiego "Blue Lines" z 1991 roku, który zwrócił uwagę krytyków dość oryginalną mieszanką hip-hopu, dubu i soulu, charakteryzującą się kwaśnym, psychodelicznym klimatem, nieśpiesznym tempem oraz istotną rolą sampli i elektroniki. Był to początek nowego nurtu, który w mediach nazwano trip-hopem, co miało oznaczać hip-hop na kwasie. niedługo zaroiło się od naśladowców, z których nielicznym - jak DJ Shadow czy grupa Portishead - udawało się twórczo rozwijać pomysły Massive Attack. Początek tamtej dekady to jednak chwilowy powrót fascynacji słuchaczy gitarowymi kapelami, przez co na koncertach, szczególnie w Stanach, publiczność nie zawsze z entuzjazmem przyjmowała muzykę tworzoną przy pomocy gramofonów, samplerów i syntezatorów.
Doskonale zdawał sobie z tego sprawę Robert "3D" Del Naja, jeden z trzech muzyków tworzących wówczas zespół. To on zaproponował zwrot ku bardziej rockowym brzmieniom. Przeciwko był Andrew "Mushroom" Vowles, chcący pozostać przy dotychczasowym stylu, ale szalę przeważył Grant "Daddy G" Marshall, którego pociągała wizja rozwoju. Jeszcze pod koniec trasy promującej drugi album, "Protection", skład poszerzono o gitarzystę, basistę oraz bębniarza. Muzyków grających na tych instrumentach zatrudniono też do prac nad materiałem na kolejną płytę. Ich rola polegała jednak głównie na tym, by improwizować do stworzonych wcześniej podkładów. Zarejestrowane w ten sposób partie cięto, modyfikowano i miksowano na rożne sposoby, a z oryginalnych podkładów wyrzucano zbędne dźwięki lub programowano je od nowa. Efektem była muzyka nie tylko o bardziej gitarowym charakterze, ale też o mroczniejszym, nocnym klimacie.
Czytaj też: [Recenzja] Portishead - "Dummy" (1994)
Jednocześnie nie zrezygnowano tu całkiem z wcześniejszych środków wyrazu. Wciąż istotną rolę odgrywają sample, choć tym razem pochodziły one głównie z rockowych kawałków. W "Man Next Door" pojawiają się bębny z "When the Levee Breaks" Led Zeppelin (trochę sztampowo) oraz gitara i wokal z "10:15 Saturday Night" The Cure, ale są też dźwięki wydobyte z "Up the Khymber" Pink Floyd w "Group Four", "I Found a Reason" The Velvet Underground w "Risingson" czy "Rockwrok" Ultravox w "Inertia Creeps" (na Open'erze grupa wykonała zarówno ten ostatni, jak i jego pierwowzór). "Black Milk" wykorzystał z kolei bez pozwolenia "Tribute" Manfred Mann's Earth Band, za co Mann zdecydował się pozwać grupę. Słychać również sample z jazzmana Lesa McCanna w "Teardrop" oraz temat przewodni z "Taksówkarza" w "Dissolved Girl".
W części utworów pojawia się rap 3D i Daddy'ego G, jednak stosunkowo więcej miejsca zajmują gościnne występy wokalistów: Sary Jay Hawley, związanego z muzyką reggae Horace'a Andy'ego, a choćby Elizabeth Fraser z Cocteau Twins (ostatnia dwójka do dziś pojawia się z grupą na scenie, takźe podczas wspominanego koncertu). Tę ostatnią Del Naja i Marshall zaprosili za plecami Vowlesa, który nie wiedząc o tym, zaangażował do współpracy nad tymi samymi utworami Madonnę, której udział ostatecznie nie doszedł do skutku. Konflikt pomiędzy muzykami stopniowo narastał i unikali choćby przebywania w studiu w tym samym czasie. Wspólnie wyruszyli wprawdzie na promującą "Mezzanine" trasę, ale w jej trakcie ze składu na dobre odszedł niezadowolony z nowego kierunku Mushroom.
Czytaj też: [Recenzja] Cocteau Twins - "Treasure" (1984)
Nie mam wątpliwości, iż to Marshall i Del Naja, a nie Vowles, mieli rację. Świadczy o tym komercyjny sukces i kultowy status "Mezzanine", ale także faktyczne odświeżenie stylistyki Massive Attack, która nie tracąc dotychczasowych atutów, zyskała nową jakość. Bardzo przekonująco połączono tu dwa, zdawałoby się przeciwne, muzyczne światy, zestawiając nowoczesne klubowe rytmy - oczywiście grane w odpowiednio zwolnionym tempie - z klasycznym gitarowym ciężarem, dodając do tego jeszcze tę nocną, często tajemniczą, a tym razem także niepokojącą atmosferę. Sztandarowym przykładem tej estetyki jest hipnotyczny otwieracz płyty, "Angel", gdzie w natarczywy puls sekcji rytmicznej świetnie wtapiają się zarówno potężne gitarowe riffy, jak i androgeniczny wokal Andy'ego. Jednak równie intrygująco wypada ta estetyka w połączeniu z rapem samych muzyków zespołu, jak w "Risingson" - idealnym soundtracku bad tripu - czy orientalizującym "Inertia Creeps", albo w bardziej rozbudowanym, quasi-progowym "Group Four", gdzie dochodzi jeszcze eteryczny śpiew Fraser, jak zawsze znakomity. W pierwszoplanowej roli wokalistka Cocteau Twins występuje natomiast w subtelnym "Teardrop" oraz mocno psychodelicznym "Black Milk" - kolejnych bardzo mocnych punktach płyty, nadających jej większej różnorodności, a zarazem wciąż pasujących do jej atmosfery.
To ostatnie nie jest tu jednak regułą. I właśnie z tym wiąże się mój pierwszy zarzut wobec "Mezzanine". Od klimatu całości drastycznie odstaje pogodny, zdominowany przez delikatniejsze, nieco egzotyczne brzmienia "Exchange", zamieszczony tu w dodatku w dwóch wersjach - instrumentalnej oraz ze śpiewem Andy'ego. Inny śpiewany przez niego utwór, "Man Next Door", też ma taki bardziej wakacyjny klimat - to zresztą przeróbka kawałka grupy The Paragons, grającej ska - przez co nie do końca wtapia się w całość, choć przynajmniej brzmieniowo, produkcyjnie nie odstaje aż tak mocno. Te trzy nagrania w sumie realizowane są blisko piętnaście minut - akurat tyle, by po ich pominięciu całość zbliżyła się do idealnej długości trzech kwadransów. Czas trwania przekraczający godzinę, przy obecności ewidentnie niepasujących kawałków, to mój drugi zarzut do tego albumu. Inna sprawa, iż choćby po opisanym wyżej okrojeniu, wciąż byłby to moim zdaniem longplay o nierównym poziomie. Na minus odstawałby "Dissolved Girl" - ze strasznie topornymi wejściami gitarowego riffowania - oraz tytułowy "Mezzanine", najmniej charakterystyczny w tym zestawie, nie wnoszący na płytę nic unikalnego. Z perspektywy czasu można też postawić zarzut, iż niektóre rozwiązania nie najlepiej się zestarzały - zwłaszcza skrecze z "Risingson" brzmią przestarzale, a w dodatku tandetnie. I to wszystko sprawia, iż trudno mi podzielać zachwyty nad całością, mimo niewątpliwie fascynujących momentów.
Ocena: 7/10
Massive Attack - "Mezzanine" (1998)
1. Angel; 2. Risingson; 3. Teardrop; 4. Inertia Creeps; 5. Exchange; 6. Dissolved Girl; 7. Man Next Door; 8. Black Milk; 9. Mezzanine; 10. Group Four; 11. (Exchange)
Skład: Robert "3D" Del Naja - instr. klawiszowe, sample, programowanie, wokal (2,4,9,10); Grant "Daddy G" Marshall - instr. klawiszowe, sample, programowanie, wokal (2,9); Andrew "Mushroom" Vowles - instr. klawiszowe, sample, programowanie
Gościnnie: Neil Davidge - instr. klawiszowe, sample, programowanie; Dave Jenkins - instr. klawiszowe; Michael Timothy - instr. klawiszowe; Angelo Bruschini - gitara; Winston Blissett - gitara basowa; Jon Harris - gitara basowa; Bob Locke - gitara basowa; Andy Gangadeen - perkusja; Horace Andy - wokal (1,7,11); Elizabeth Fraser - wokal (3,8,10); Sara Jay Hawley - wokal (6)
Producent: Neil Davidge i Massive Attack