[Recenzja] Lou Reed & Metallica - "Lulu" (2011)

pablosreviews.blogspot.com 2 miesięcy temu


Najbardziej niezrozumiany album w historii fonografii. Egzotyczna kooperacja Lou Reeda z Metalliką musiała wzbudzić kontrowersje tak wśród miłośników tego pierwszego, jak i fanów tej drugiej. Zwłaszcza tej drugiej. Bo to właśnie oni najliczniej sięgnęli po wydawnictwo, skuszeni nazwą Metallica, po czym - eufemistycznie mówiąc - kompletnie zmieszali ten materiał z błotem. Bo wokal nie taki, bo Hetfield tylko dośpiewuje chórki (na czele z memicznym I'm the table z "The View"), bo nie ma gitarowych popisów, bo jakieś smyczki i konstrukcja utworów jakaś taka dziwna. I kto to w ogóle ten Lou Reed, co się dokleił do Metalliki, żeby uszczknąć coś ze sławy kwartetu?

No, Lou Reed to akurat koleś, którego wkład w muzykę jest nieporównywalnie większy od Metalliki. Jeszcze w latach 60. współtworzył mało wówczas znaną kapelę The Velvet Underground, która z czasem stała się wzorem dla niezliczonych grup punk-rockowych, post-punkowych czy noise-rockowych. Jako jeden z pierwszych rockowych zespołów Velvet Underground wprowadził do muzyki popularnej techniki używane we współczesnej poważce, a także odważniejsze teksty, otwarcie poruszające temat narkotyków, prostytucji czy parafilii. Reed nagrał też parę naprawdę niezłych albumów pod własnym nazwiskiem, szczególnie w początkach kariery, na czele z pokazującymi ambitniejszą stronę glam rocka "Transformer" i "Berlin". Choć miewał też odpały w rodzaju "Metal Machine Music", dwupłytowego albumu złożonego wyłącznie z gitarowych sprzężeń.

Czytaj też: [Recenzja] The Velvet Underground & Nico - "The Velvet Underground & Nico" (1967)

Nie da się ukryć, iż "Lulu" to przede wszystkim dzieło Lou Reeda, eksplorujące jego ulubioną tematykę ciemnej strony ludzkiej natury, a w warstwie instrumentalnej wychodzące poza schemat popowych piosenek. Skąd w tym wszystkim wzięła się jednak Metallica? Muzycy mieli już okazję grać razem na imprezie z okazji 25-lecia Rock and Roll Hall of Fame w 2009 roku (zagrali "Sweet Jane" i "White Light/White Heat", oba z repertuaru VU). Od tamtego czasu obie strony były zainteresowane rozwinięciem współpracy, tylko przez dłuższy czas nie udawało się zgrać z grafikami.

Doszło do niej w maju 2011 roku. Reed przyniósł do studia gotowy materiał, napisany parę lat wcześniej na potrzeby teatralnego przedstawienia opartego na dwóch sztukach Freda Wedekinda. Goście z Metalliki zaakceptowali te utwory pod warunkiem, iż będą mieli istotny wpływ na ich ostateczny kształt. Tego wpływu nie daje się jednak mocno odczuć. jeżeli słychać podobieństwa do ich twórczości, to raczej tej z okresu "Loadów". W nagraniach udział wzięła także rozbudowana sekcja smyczkowa oraz muzyk odpowiadający za elektronikę, sam Reed przygrywa natomiast czasem na akustyku, więc także brzmienie znacząco się różni od tego z płyt Metalliki, jest zdecydowanie bogatsze, bardziej zróżnicowane.

Czytaj też: [Recenzja] Metallica - "Load" (1996)

Zapewne Lou Reed mógłby bez trudu znaleźć sobie lepszych współpracowników, jednak Metallica naprawdę nieźle wywiązuje się ze swojego zadania, dodając ciężaru do artystycznej wizji byłego lidera The Velvet Underground. Problemem jest nie tyle zaangażowanie tych muzyków, co użycie szyldu ich zespołu i pozwolenie im rozpowiadać przed premierą, iż ten album to stuprocentowa Metallica. Przez takie zagrania "Lulu" może i trafił do szerszej, ale w większości do niewłaściwej grupy odbiorców, zamkniętej na inny rodzaj muzyki. To trochę tak, jakby dzieciakom zapatrzonym w filmy Marvela i nieznającym nic, prócz mainstreamowego kina, podsuwać dzieła Bergmana, Felliniego czy Kubricka.

Najsłabszym momentem tego półtoragodzinnego, dwupłytowego zestawu jest zresztą najbardziej thrashowy "Mistress Dead", oparty na niezłym, ale powtarzanym przez siedem minut riffie jako akompaniamencie dla monotonnej deklamacji Reeda. Ten wokal, podobny we wszystkich kawałkach, stał się głównym celem ataków, jednak tak zmęczony, przepity głos idealnie pasuje do snutej przez Reeda opowieści i wylewającego się z niej brudu. Instrumentalnie natomiast im dalej od typowej Metalliki, tym lepiej. Całkiem niezłe są wciąż zdecydowanie metalowe "The View", "Pumping Blood", a zwłaszcza "Frustration", wszystkie oparte na mocarnych, sabbathowych riffach, a dwa ostatnie wzbogacone elementami noise'u czy współczesnej kameralistyki.

Czytaj też: [Recenzja] Lou Reed - "Berlin" (1973)

"Brandenburg Gate" zaczyna się natomiast akustycznym wstępem samego Reeda, ale choćby po wejściu Metalliki, choć robi się zdecydowanie ciężej, to same motywy są odległe od metalowych czy hardrockowych riffów, kojarzą się raczej ze stylistyką heartland rocka i w połączeniu z tym ciężkim brzmieniem wypada to naprawdę ciekawie. Podobnie zresztą sprawa ma się z najbardziej chwytliwym, nieco glamowym "Iced Honey", który idealnie pasowałby do wczesnych płyt Reeda, gdyby nie tak ciężkie brzmienie.

Najciekawsze są jednak te utwory, w których Metallica pozostawia więcej przestrzeni dla pozostałych instrumentalistów, jedynie dopełniając je cięższymi wstawkami. Tak jest chociażby w hipnotycznym "Cheat on Me", kameralnym, bardziej post-rockowym nagraniu, gdzie w końcu większy użytek jest zrobiony ze smyczków i elektroniki. Zaskakująco dobrze odnajdują się w takim graniu muzycy Metalliki, odpowiednio dawkując ciężar, aby nie zepsuć nastroju, a dodać odpowiedniej dramaturgii. Co ciekawe, to jedyny utwór, jaki podobał mi się już przy pierwszych odsłuchach. Jeszcze bardziej powściągliwy jest kwartet w "Little Dog", bliskim stylistyki gothic country i zdominowany przez brzmienia akustyczne, ale z dodatkiem zgrzytliwej gitary, która podbija niepokojący nastrój.

Czytaj też: [Recenzja] Metallica - "Metallica" (aka "The Black Album") (1991)

Podobnie jest we wstępie "Dragon", ale rozwinięcie to już - w warstwie instrumentalnej - typowy metal. Solidny, ale bez zaskoczeń. Za to finałowy, dwodziestominutowy "Junior Dad" to utwór mocno niejednoznaczny stylistycznie, w melodyjnej części wokalnej bliski art- lub post-rocka, ale zawierający też prawie metalowe zaostrzenia oraz wpływy - zwłaszcza w instrumentalnej kodzie - minimalizmu czy estetyki drone. Uważam, iż to najładniejszy utwór, w jakiego nagraniu byli kiedykolwiek zaangażowani muzycy Metalliki. Tak, ładniejszy od tych wszystkich ballad z ich klasycznego okresu, bo odchodzący od mainstreamowych klisz, bardziej subtelny i wyrafinowany.

Biorąc to wszystko pod uwagę, "Lulu" to niewątpliwie najambitniejsze przedsięwzięcie w historii Metalliki. I tak naprawdę jedyny album zespołu z XXI wieku, po który warto sięgnąć, bo niebędący ani przeprowadzoną na odwal próbą nawiązania do chwilowej mody ("St. Anger"), ani skapitulowaniem przed oczekiwaniami fanów i koniunkturalnym kopiowaniem wcześniejszych dokonań ("Death Magnetic", "Hardwired", "72 Seasons"). Także jedyny, z którego Metallica nie zagrała żadnego fragmentu na Narodowym wczoraj wieczorem i na pewno nie zrobi tego jutro. Ale w tych koncertach i tak nie uczestniczy przecież publiczność odpowiednia do prezentowania takiego materiału.

Czytaj też: [Recenzja] David Bowie - "★ (Blackstar)" (2016)

Dla Lou Reeda był to natomiast łabędzi śpiew - muzyk zmarł dwa lata później - niemal na miarę "Blackstar". Oba albumy to interesujące, ambitne dzieła, które wieńczą nierówne dyskografie zasłużonych artystów. David Bowie nie popełnił jednak błędu polegającego na zaproszeniu na sesję popularnej grupy metalowej, a na Reeda spadł przez to ogrom niezasłużonego hejtu. Zresztą na Metallikę jeszcze większy. Do "Lulu" trudno mieć jednak merytoryczne zarzuty - wszystko rozchodzi się tu o indywidualne preferencje słuchaczy. A skoro po wydawnictwo sięgnęli głównie ci, którzy liczyli na kolejny "Kill 'em All", "Ride the Lightning", "Master of Puppets", "…And Justice for All" lub czarny album, to stąd tak niskie oceny i przewaga krytycznych, pełnych niezrozumienia oraz muzycznej ignorancji, recenzji. Mnie zresztą tez docenienie tego albumu zajęło trzynaście lat.

Ocena: 8/10



Lou Reed & Metallica - "Lulu" (2011)

1. Brandenburg Gate; 2. The View; 3. Pumping Blood; 4. Mistress Dread; 5. Iced Honey; 6. Cheat on Me; 7. Frustration; 8. Little Dog; 9. Dragon; 10. Junior Dad

Skład: Lou Reed - wokal, gitara, continuum; James Hetfield - gitara, dodatkowy wokal; Kirk Hammett - gitara; Robert Trujillo - gitara basowa; Lars Ulrich - perkusja; Sarth Calhoun - elektronika; Jenny Scheinman - skrzypce, altówka, aranżacja instr. smyczkowych; Megan Gould - skrzypce; Gabe Witcher - skrzypce; Ron Lawrence - altówka; Jessica Troy - altówka; Marika Hughes - wiolonczela; Ulrich Maiß - wiolonczela; Rob Wasserman - elektryczny kontrabas
Producent: Hal Willner, Lou Reed i Metallica


Idź do oryginalnego materiału