
Płyta tygodnia 2.06-8.06
Z miesięcznym opóźnieniem, w stosunku do pierwotnej zapowiedzi, ale w końcu jest: pierwszy pełnowymiarowy album Little Simz od dwóch i pół roku. To zarazem jej pierwsze od dłuższego czasu długogrające wydawnictwo bez wieloletniego współpracownika Deana "Inflo" Covera, którego brytyjska raperka niedawno pozwała za niezwrócone pożyczki na łączną kwotę blisko dwóch milionów funtów. Tymczasem znakomita seria albumów - od "Grey Area", przez "Sometimes I Might Be Introvert", po "NO THANK YOU" - swoją jakość zawdzięcza w znacznej mierze kunsztownej, pełnej rozmachu produkcji Inflo. Precyzując, zawdzięcza ją mniej więcej w równym stopniu fantastycznym interpretacjom wokalnym Simbiatu Ajikawo, co producenckiej wyobraźni Covera. Brak tego ostatniego mógł więc budzić pewne obawy w stosunku do "Lotus". Czy Little Simz, wsparta przez Milesa Jamesa - który pomagał już przy produkcji "Sometimes…" - zdołała dowieźć album na dotychczasowym poziomie?
Przyznaję, iż single mnie nie porwały. Oparty oszczędnym akompaniamencie jednostajnego beatu i masywnego basu "Flood" to wyraźny regres produkcyjny w porównaniu z poprzednimi płytami - bliżej tu do zeszłorocznej EPki "Drop 7" - a jedynym urozmaiceniem są udziwnione wstawki wokalne. We "Free" dzieje się już więcej: soulowe chórki, brzmienia akustyczne, funkująco-afrobeatowa warstwa rytmiczna oraz filmowa orkiestracja. To akurat całkiem przyjemny kawałek, który nie odstawałby na którymś z poprzednich albumów. Moje watpliwości wróciły wraz z "Young", opartym na prostym, post-punkowym akompaniamencie. Bardzo fajnie wypada pulsujący bas i afrykańskie perkusjonalia, humorystyczny rap w zwrotkach też jest spoko, ale te toporne wejścia gitary oraz okropnie zaśpiewany refren są zdecydowanie poniżej poziomu, z jakim dotąd kojarzyłem Little Simz.
Czytaj też: [Recenzja] Little Simz - "NO THANK YOU" (2022)
"Lotus" okazał się jednak płytą znacznie lepszą, niż spodziewałem się po singlach. Na pewno nie można narzekać tu na brak różnorodności. W samej warstwie wokalnej sporo się dzieje. Paleta Simbi rozciąga się od recytacji, przez rożne formy rapu, po śpiew, zawsze jednak słychać w jej głosie ten charakterystyczny brytyjski akcent. Często towarzyszą jej też gościnnie inni wokaliści, jak Michael Kiwanuka, Obonjayar czy Sampha. Prawdziwy eklektyzm przynoszą natomiast instrumentalne podkłady, czerpiące z najrozmaitszych stylów, zróżnicowane nastrojem oraz pod względem aranżacyjnym, raz bardziej oszczędne, kiedy indziej pełne rozmachu. A co najlepsze, klei się to wszystko w naprawdę spójną całość za sprawą rozpoznawalnego głosu Ajikawo, istotnej roli tradycyjnych instrumentów - konsekwentnie nadających płycie takiego bardziej naturalnego charakteru - czy w końcu naprawdę świetnego flow albumu. Niemal każdy kawałek znakomicie wchodzi po poprzednim, na czym taki "Flood" sporo zyskuje, przekonując mnie bardziej jako część albumu, niż jako singiel. Nie udało się to natomiast "Young", który akurat nieco wybija z tej płynności longplaya.
Rockowe inspiracje dużo ciekawszy efekt dały choćby w "Thief", łączącym w zwrotkach intensywną warstwę rytmiczną z nastrojowymi partiami gitary i syntezatorów, a w przebojowym, śpiewanym refrenie nabierającym orkiestrowego rozmachu bez popadania w patos. Albo w podobnie chwytliwym, ale bardziej zadziornym, opartym na dance-punkowej rytmice "Enough". Słuchaczy rocka progresywnego może natomiast zainteresować natomiast tytułowy "Lotus", ponad sześciominutowy utwór o bardziej złożonej budowie, bogatym brzmieniu i z symfoniczno-chóralną końcówką, w której lekko pobrzmiewa coś z francuskiej grupy Magma. Na płycie nie mogło jednak zabraknąć także kawałków nawiązujących do afroamerykańskiej tradycji, czego przykładem neo-soulowe "Only", "Blood", a zwłaszcza najlepszy z nich "Lonely", utrzymany w zmysłowym nastroju bliskim twórczości Sade. Little Simz w przeszłości lubiła nawiązywać też do afrobeatu, którego wpływ tym razem najlepiej słychać w "Lion", brzmiącym jak skondensowany do trzech minut Fela Kuti - podstawę stanowi rozbujany, funkowy groove, któremu towarzyszą jazzujące dęciaki i grupowe chórki. Zaskoczeniem nie jest też oparty wyłącznie na staromodnej, filmowej orkiestracji oraz recytacji "Hollow", bo podobne rzeczy były już na przedostatniej płycie artystki. Pewną nowością - oprócz wspomnianych wcześniej inspiracji rockiem - są natomiast subtelne "Peace" i "Blue", oparte na akustycznych, quasi-folkowych brzmieniach, z dość oniryczną atmosferą oraz soulowymi chórkami, za to z mocno ograniczoną rolą rytmu.
Czytaj też: [Recenzja] Little Simz - "Sometimes I Might Be Introvert" (2021)
Pomimo braku tak ważnego współpracownika, jakim przez ostatnie lata był Inflo, Little Simz na "Lotus" nie schodzi z wysokiego poziomu. Może to być choćby jej najlepszy album zaraz po wspaniałym "Sometimes I Might Be Introvert", wyprzedzając bo zresztą pod względem zwartości. Zdecydowanie jest to muzyka dla znacznie szerszego grona odbiorców niż miłośnicy hip-hopu. Niewykluczone, iż spodoba się także osobom raczej stroniącym od tego gatunku, ale otwartym na nowe doświadczenia. Jest to zresztą album wymykający się prostemu szufladkowaniu, bardzo przekonująco absorbujący odległe style muzyczne, zachowując przy tym wewnętrzną spójność.
Ocena: 8/10
Nominacja do płyt roku 2025
Little Simz - "Lotus" (2025)
1. Thief; 2 Flood; 3. Young; 4. Only; 5. Free; 6. Peace; 7. Hollow; 8. Lion; 9. Enough; 10 Blood; 11. Lotus; 12. Lonely; 13. Blue
Skład: Little Simz - wokal
Featuringi: Obongjayar (2,8); Moonchild Sanelly (2); Lydia Kitto (4); Moses Sumney (6); Miraa May (6); Yukimi (9); Wretch 32 (10); Cashh (10); Michael Kiwanuka (11); Yussef Dayes (11); Sampha (13)
Producent: Miles Clinton James