
Zamiast opisywania konkretnego dzieła muzyki poważnej, tym razem zdecydowałem się na omówienie całego albumu, zbierającego cztery niepowiązane ze sobą utwory. "Kosmogonia" Krzysztofa Pendereckiego - czasem funkcjonująca pod dłuższym tytułem, wymieniającym wszystkie zawarte tu nagrania - jest bowiem bardzo intrygującym wydawnictwem. Stanowi wprowadzenie do teoretycznie najbardziej hermetycznego, nieprzystępnego okresu w twórczości polskiego kompozytora, jednak wybór utworów może zaciekawić także słuchaczy niektórych odmian rocka lub jazzu. Do tej pory opisałem dwa dzieła Pendereckiego: "Actions for Free Jazz Orchestra", będący jednorazowym skokiem w bok z jazzmanami, a także "Jutrznię", uważaną przez część słuchaczy i krytyków za sprzeniewierzenie się awangardowym ideałom. Z płytą "Kosmogonia" sprawa wygląda zgoła inaczej, bo to właśnie ten najbardziej bezkompromisowy, eksperymentujący z sonorystyką Penderecki.
Recenzowany album został opublikowany w 1974 roku nakładem Phillipsa we Francji, Holandii, Niemczech oraz Wielkiej Brytanii. W tym ostatnim kraju wznowiono go też na kompakcie - w 2017 roku zrobił to niezależny label Cold Spring, równolegle udostępniając materiał w streamingu dla słuchaczy z całego świata. Należy dodać, iż same wykonania pojawiły się wcześniej na innych wydawnictwach: "Kosmogonia" i "De natura sonoris II" na płycie Polskich Nagrań "Muza" z 1971 roku (wraz z "Dimensions of Time and Silence"), a "Anaklasis" i "Fluorescences" na "Psalms of David / Sonata Per Cello / Anaklasis / Stabat Mater / Fluorescences", wydanym już w 1965 roku w Polsce (Muza), we Francji, Niemczech i Hiszpanii (Wergo) oraz w USA (Mace Records).
Płyta zbiera utwory skomponowane w latach 1959-71, zaprezentowane we wczesnych wykonaniach, z udziałem orkiestry warszawskiej Filharmonii Narodowej pod batutą Andrzeja Markowskiego, uważanego za najlepszego interpretatora dzieł Pendereckiego. W "Kosmogonii" ponadto wystąpił chór mieszany oraz troje znakomitych solistów: sopranistka Stefania Woytowicz, tenor Kazimierz Pustelak i bas Bernard Ładysz. To właśnie tytułowa kompozycja stanowi najważniejszy punkt programu. Utwór powstał na zamówienie U Thanta, ówczesnego sekretarza generalnego ONZ, na imprezę z okazji 25-lecia Organizacji. Premierowe wykonanie odbyło się 24 października 1970 roku w nowojorskiej Siedzibie Głównej ONZ, z udziałem dyrygenta Zubina Mehty, chóru Uniwersytetu Rutgersa oraz orkiestry filharmonicznej z Los Angeles. Głównym punktem tamtego wieczoru była "IX Symfonia" Beethovena. Publiczność, nastawiona na tego typu, bezpieczną muzykę, musiała być srodze zdziwiona współczesną awangardą polskiego kompozytora.
Czytaj też: [Recenzja] Krzysztof Penderecki - "Jutrznia" (1970/71)
"Kosmogonia" doczekała się jedynie dwóch studyjnych rejestracji: tej z początku lat 70., tuż po premierowym wykonaniu, a także znacznie późniejszej, z 2009 roku. Utwór został wówczas ponownie wykonany przez chór i orkiestrę Filharmonii Narodowej, tym razem jednak pod dyrekcją Antoniego Wita. Nagranie można znaleźć na albumach "Canticum Canticorum Salomonis; Kosmogonia; Hymne an den heiligen Adalbert; Song of the Cherubim; Strophen" (2012) oraz "Works" (2014).
Trwająca blisko dwadzieścia minut "Kosmogonia" to, zgodnie z tytułem, oratorium o powstaniu świata. Choć sam kompozytor ponoć bagatelizował znaczenie śpiewanych słów - rzekomo miał twierdzić, iż równie dobrze mógł użyć fragmentów książki telefonicznej - dokonał szerokiego researchu, a następnie skompilował ze sobą odpowiednie fragmenty Biblii oraz dzieł Lukrecjusza, Owidiusza, Leonarda da Vinci, Giordana Bruna, Mikołaja Kopernika czy Mikołaja z Kuzy, a także cytaty z astronautów Johna Glenna i Jurija Gagarina, układając swego rodzaju streszczenie zachodniej refleksji o powstaniu świata. Inna sprawa, iż głosy pełnią w "Kosmogonii" przede wszystkim muzyczną rolę, istotną dla samego brzmienia, podczas gdy semantyka śpiewanych słów schodzi na dalszy plan, czyniąc utwór bardziej abstrakcyjnym, niczym sam kosmos. Głosy są dziwnie modulowane, przechodzą w krzyk, a w końcówce słychać choćby dyszenie. Zdecydowanie nie jest to konserwatywne podejście do operowego idiomu.
Nie mniej interesująca jest warstwa instrumentalna. "Kosmogonia" została zarejestrowana przez imponujący aparat wykonawczy. Orkiestra składa się z niemal stu muzyków, wchodzących głównie w skład sekcji smyczkowej (24 skrzypce, 10 altówek i wiolonczeli, 8 kontrabasów), a także dętej drewnianej (różnego rodzaju flety, klarnety, oboje, fagoty i saksofony) oraz dętej blaszanej (trąbki, puzony i tuby). Znaleźli się w niej także muzycy odpowiedzialni za perkusjonalia, pianino, czelestę, fisharmonię, harfę, a choćby organy i gitarę basową. Zastosowanie tych ostatnich może sugerować, iż Penderecki szukał inspiracji u niepoważnych twórców kosmicznej muzyki. Faktycznie, można tu momentami usłyszeć pewne podobieństwo do co bardziej odjechanych momentów wczesnych Pink Floyd i Tangerine Dream czy niektórych improwizacji Sun Ra i jego Arkestry, choć wizja kosmosu polskiego kompozytora jest zdecydowanie mroczniejsza, bardziej dysonansowa.
Czytaj też: [Recenzja] Penderecki, Don Cherry & The New Eternal Rhythm Orchestra - "Actions" (1971)
Choć te wszystkie dziwne, nierzadko wydobywane w niekonwencjonalny sposób dźwięki, jakie składają się na utwór, mogą wydawać się przypadkowe i rozrzucone w losowych miejscach, w rzeczywistości zostały przez twórcę starannie zaplanowane. Partytura "Kosmogonii" rozpoczyna się zresztą od legendy, objaśniającej znaczenie dziewiętnastu autorskich symboli Pendereckiego, które następnie pojawiają się na pięciolini. Znakom graficznym towarzyszą szczegółowe instrukcje w rodzaju: grać przy żabce, silnie naciskając smyczek, by powstał nieprzyjemny zgrzyt. O przemyślanym charakterze dzieła świadczy też sposób, w jaki spotykają się poszczególne dźwięki. Choćby wtedy, gdy wokaliści śpiewają o słońcu (po łacińsku: sol), a orkiestra eksponuje dźwięk sol (konkretnie G w akordzie Es-dur). Z pozornego chaosu wyłania się tu zatem pewien porządek, co wydaje się doskonale oddawać istotę wszechświata.
"Kosmogonia", gdyby powstała odpowiednio wcześniej, idealnie sprawdziłaby się na ścieżce dźwiękowej "Odysei kosmicznej" Stanleya Kubricka, gdzieś pomiędzy "Zarathustrą" Richarda Straussa a kompozycjami Ligetiego, łącząc rozmach pierwszej z atmosferą i nowoczesnym, futurystycznym podejściem tych ostatnich. Ostatecznie jednak Penderecki i tak trafił do filmu amerykańskiego reżysera - fragmenty kilku jego kompozycji pojawiły się w "Lśnieniu". Wśród nich znalazło się inne, nieznacznie późniejsze wykonanie obecnej na tej składance "De natura sonoris II". To najnowsza kompozycja w tym zestawie, napisana w 1971 roku kontynuacja starszego o pięć lat utworu. Kubrick, nie po raz pierwszy, wykazał się fantastycznym zmysłem w doborze cudzych dzieł do swoich obrazów. "De natura sonoris II" idealnie nadaje się do horroru ze względu na mnogość przerażających dźwięków. Tym razem jest to dzieło całkowicie instrumentalne, którego kolorystykę wzbogacają nietypowe perkusjonalia: żelazne pręty uderzane młotkami lub pocierane piłą. Ich przenikliwe dźwięki fantastycznie budują atmosferę grozy. Na albumie z 1974 roku utwór stanowi bardzo spójne uzupełnienie tytułowej kompozycji.
Zresztą dwa starsze nagrania również nie odstają pod względem stylu, brzmienia czy budzącego niepokój nastroju. Jedna z najwcześniejszych kompozycji Pendereckiego na orkiestrę, stworzona na przełomie lat 1959/60 i dopiero zapowiadająca bardziej zaawansowane sonorystyczne eksperymenty "Anaklasis", to również fascynujące dzieło. Tytuł oznacza zarówno zjawisko refrakcji światła - do czego zdaje się nawiązywać poprzez nieustanną zmianę barwy - jak i odnosi się do anaklazy, czyli specyficznego urozmaicenia metrum w greckiej i rzymskiej poezji, do którego kompozytor nawiązał w warstwie rytmicznej utworu. Partie rytmiczne odgrywają tu zresztą istotną rolę, gdyż instrumentarium, poza rozbudowaną sekcją smyczkową, fortepianem, czelestą oraz harfą, obejmuje także przeróżne perkusjonalia, kilkakrotnie wychodzące na pierwszy plan, kojarząc się raczej z pozaeuropejskimi tradycjami muzycznymi. "Fluorescencje" (1961/62) na dużą orkiestrę to już sonorystyczny Penderecki w pełnej krasie: poza tradycyjnymi instrumentami, zastosowanymi w niezbyt tradycyjny sposób, wykorzystuje także dźwięki narzędzi pocierających blachę, odgłosy maszyny do pisania, gwizdków, dzwonka elektrycznego, syreny alarmowej, a choćby kawałków szkła; można powiedzieć, iż kompozytor antycypował tu muzykę industrialną. Efekt brzmi zaskakująco przystępnie, a przy tym wciąż intrygująco.
Chociaż praktycznie jest to składanka, z utworami skomponowanymi i zarejestrowanymi na przestrzeni ponad dekady, to udało się stworzyć z nich naprawdę spójną, konsekwentną całość. Co więcej, dzięki zestawieniu akurat tych czterech kompozycji, "Kosmogonia" wydaje się dobrym wstępem do awangardowego, sonorystycznego etapu twórczości Krzysztofa Pendereckiego. Zwłaszcza miłośnicy kosmicznej psychodelii, krautrocka, jazzu free, industrialu czy muzyki z horrorów mogą tu odnaleźć sporo dla siebie.
Ocena: 9/10
Chor und Sinfonie-Orchester der National-Philharmonie, Warschau / Andrzej Markowski / Stefania Woytowicz / Kazimierz Pustelak / Bernard Ładysz - "Kosmogonia; De natura sonoris II; Anaklasis; Fluorescences" (1974)
1. Kosmogonia; 2. De natura sonoris II; 3. Anaklasis; 4. Fluorescences
Kompozytor: Krzysztof Penderecki
Dyrygent: Andrzej Markowski
Orkiestra: Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej
Dyrygent chóru: Józef Bok
Chór: Chór Filharmonii Narodowej
Soliści: Stefania Woytowicz - sopran; Kazimierz Pustelak - tenor; Bernard Ładysz - bas