Recenzja: „Kos”

kulturaupodstaw.pl 11 miesięcy temu
Zdjęcie: fot. materiały prasowe Kos


Oczywiście, iż polski film historyczny, który wyrzeka się pompatyczności i patetyczności, będzie wyróżniał się na tle wszystkich „Pileckich”, „Bitew Warszawskich” czy „Generałów Nilów”, od lat pleniących się w rodzimej kinematografii. Nie oznacza to jednak natychmiastowego artystycznego sukcesu. „Kos” jest tego najlepszym przykładem.

fot. materiały prasowe filmu „Kos”

Nowy film Pawła Maślony o Tadeuszu Kościuszce sprawdziłby się lepiej jako prestiżowy miniserial.

Tym bardziej, iż – tak narracyjnie, jak i produkcyjnie – wygląda jak dwa odcinki od Netflixa. Seans rodzi głód dalszej akcji. Co akurat w tym wypadku nie jest komplementem. Dlatego tak bardzo dziwią zarówno Złote Lwy, które „Kos” zgarnął na 48. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, jak i ochy i achy krytyków i krytyczek.

Polski „Django”?

Maślona i scenarzysta Michał A. Zieliński odrobili swoją lekcję. Przede wszystkim przeczytali „Chamstwo”, gdzie Kacper Pobłocki odmitologizowuje czasy Rzeczpospolitej szlacheckiej, dorzucając do historii niewolnictwa losy polskich chłopów i chłopek. Stąd już krótka droga do nieoczywistego obrazowania poddaństwa czarnych w Stanach Zjednoczonych głównie w wykonaniu Quentina Tarantino w „Django”, ale też Steve’a McQueena w „Zniewolonym. 12 Years a Slave” i Barry’ego Jenkinsa w „Kolei podziemnej”.

fot. materiały prasowe filmu „Kos”

Szkoda, iż polscy twórcy w poszukiwaniu inspiracji bardziej skupili się na warstwie wizualnej, a nie na psychologii postaci czy generalnie rozwoju fabularnym.

Akcja „Kosa” dzieje się wiosną 1794 roku. Do podzielonego rozbiorami kraju ze Stanów Zjednoczonych wraca Tadeusz Kościuszko (Jacek Braciak) z misją zmobilizowania szlachty i chłopów do powstania przeciwko Rosjanom. Towarzyszy mu przyjaciel i były niewolnik Domingo (znany z „Mudbound” Jason Mitchell). W ślad za Kościuszką wraz z listem gończym i kilkoma podwładnymi pędzi rosyjski rotmistrz, Iwan Dunin (karykaturalny Robert Więckiewicz). Chce narodową rebelię zdławić w zarodku. Na drugim planie młody chłop Ignac (Bartosz Bielenia), szlachecki bękart, po śmierci ojca kradnie jego testament i ucieka przed szablą przyrodniego brata Stanisława, niechętnego mieszaniu się stanów. Losy wszystkich mężczyzn splotą się w dworku Pułkownikowej (Agnieszka Grochowska).

Prostota scenariusza

fot. materiały prasowe filmu „Kos”

Zanim jednak któryś z elementów fabuły na dobre się rozpocznie, zaraz gwałtownie zmierza ku końcowi. Twórcy budują napięcie, by nagle – przez śmierć postaci lub porzucenie wątku – upuścić filmowi powietrze. Tak jakby w pewnej chwili brakło w scenariuszu pomysłu na satysfakcjonujące rozwiązanie. A przecież akcja musi sunąć do przodu.

W konsekwencji dla widowni to nieopłacalna inwestycja emocjonalna, bo niemająca pokrycia w kolejnych partiach „Kosa”.

Z kolei aktorom i aktorkom nie daje to zbyt dużego pola manewru. Niemal każda z postaci została obdarzona pulą cech charakteru, które nie ewoluują, niczym – o ironio! – z kartek książki do lekcji historii. Postaci są ucieleśnieniem pewnych idei (np. Kościuszko – sprawiedliwego mędrca; Ignac – mężnego, acz poniewieranego; grany przez Łukasza Simlata Wąsowski to potwór w ludzkiej skórze i reprezentant innych szlachciców; Pułkownikowa – osiemnastowieczna „feministka”).

fot. materiały prasowe filmu „Kos”

Wyjątek stanowi noszący się z francuska Stanisław, który, brawurowo zagrany przez Piotra Packa, raz jest słodką żmijką, a raz góruje nad przeciwnikami w szaleństwie wymachując szablą.

Cud, iż aktorowi udało się tyle wyciągnąć z miałkiego scenariusza. Inni i inne nie mieli tyle szczęścia (bo nie o brak umiejętności tutaj chodzi). Najgorzej potraktowany zostaje Domingo, który, niemówiący słowa po polsku i przez kolor skóry wyróżniający się na tle pozostałych, pełni funkcję comic reliefu (np. twórcy nie mogli się powstrzymać, by nie pominąć sceny nieproszonego dotykania włosów, sic!). Zresztą jego głównym celem jest uwierzytelnienie, iż polski chłop to taki sam niewolnik, jakim są czarni i czarne mieszkanki Stanów. Za oceanem „mości panowie” każą im harować na polach bawełny, w Polsce ciągnąć pług. Wreszcie Domingo z Ignacem załapią też nić porozumienia, prezentując sobie nawzajem własne blizny na plecach.

Metafora Polski

fot. materiały prasowe filmu „Kos”

Bo w „Kosie” wcale nie chodzi o Kościuszkę i powstanie. To tylko pretekst do pokazania chłopów i chłopek jako stanu niewolniczego. Proszę mnie źle nie zrozumieć – to temat istotny (i modny, o czym świadczą nie tylko kolejne książki, ale też produkcje, jak serial „1670”). Tyle tylko, iż samo jego zaznaczenie nie wystarczy.

Szeroko zajął się nim wspomniany Pobłocki, więc film powinien pójść o krok dalej (i może niekoniecznie posiłkując się głównie zapożyczeniami z hollywoodzkiego kina).

W „Kosie” męczy też finał, który odczytać można jako metaforę współczesności. Płonącego domu, czyli Polski, bronią kobieta, emigrant, osoba nieuprzywilejowana i dobrze sytuowany liberał. Pozostałym uprzywilejowanym dobrze jest tak jak jest, więc do sięgnięcia po szabelkę potrzeba dłuższych namów. Znamy to, prawda? Dlatego podczas seansu filmu Maślony trudno pozbyć się wrażenia prowizorki i jedynie sygnalizowania tematów. Brak w „Kosie” głębi. Zostaje tylko niewykorzystany potencjał.

Idź do oryginalnego materiału