Recenzja: „Kneecap. Hip-hopowa rewolucja”

kulturaupodstaw.pl 4 dni temu
Zdjęcie: fot. materiały prasowe


„Kneecap. Hip-hopowa rewolucja”, fot. materiały prasowe

Podobno w Irlandii Północnej irlandzkim mówi mniej osób niż polskim. To zdanie rzucone w filmie od niechcenia mniej więcej oddaje nastawienie (głównie „brytyjskich okupantów”) w sprawie słuszności uznania języka „mniejszości” za urzędowy.

Choć tysiące Irlandczyków i Irlandek posługują się nim czy to w domu, czy warzywniaku, czy na poczcie, na oficjalne protesty i wysyłanie pism decyduje się garstka.

Czy tego typu działania w ogóle mają sens? Odpowiedzią na to pytanie nie zaprząta sobie głowy dwóch młodych dresiarzy z Belfastu, którzy rapują w rodzinnym języku, imprezują, ćpają w najlepsze, trudniąc się sprzedażą zamawianych w odmętach internetu dragów. Liam (a.k.a. Mo Chara) i Naoise (pseudo Móglaí Bap) przyjaźnią się od dzieciństwa, angielskiego nie używają niemal w ogóle, wolą na własny użytek tworzyć słowa, których w irlandzkim – przez zardzewienie – zwyczajnie brak.

Pokolenie pokoju

„Kneecap. Hip-hopowa rewolucja”, fot. materiały prasowe

Bohaterowie reprezentują pierwsze pokolenie dorastające po porozumieniu wielkopiątkowym, rozejmie między IRA a Brytyjczykami. Z jednej strony pokój to nuda. Z drugiej oznacza zmaganie się z poczuciem, iż marnotrawi się życie, tym bardziej, iż przecież – według nich – nie ma Irlandii Północnej, jest północ Irlandii, przez cały czas pozostająca w szponach Korony.

Bunt krąży w żyłach Liama i Noaise’a, wzmacniany nie tylko historią kraju, wszechobecnością murali upamiętniających bojowników, ale też bezpośrednio – rodzinnie.

„Kneecap. Hip-hopowa rewolucja”, fot. materiały prasowe

Otóż ojcem tego drugiego jest Arlo (grany przez Michaela Fassbendera, który bawi się nawiązaniami do portretowanego przez siebie lidera IRA w „Głodzie” Steve McQueena), rewolucjonista z republikańskimi hasłami na ustach, który upozorował własną śmierć, by zmylić brytyjskiego wroga. Wpoił synowi, iż „każde słowo wypowiedziane po irlandzku jest jak kula wystrzelona w walce o wolność Irlandii”. Kompleks ojca – tak często przetwarzany przez popkulturę – tym razem nie jest scenariuszową zapchajdziurą, został przekonująco psychologicznie umotywowany, choć nie do końca rozwinięty. Na szczęście widmo patriarchalnego patosu rozgania podejście chłopaków. Bowiem by zarobić, wyłudzają od lekarzy leki na receptę, tłumacząc, iż przez dekady konfliktu w Irlandii Północnej nabawili się PTSD, ADHD czy ODD (zaburzenie opozycyjno-buntownicze).

Chciałbym na ekranie zobaczyć rozbudowaną historię tego pokolenia, które uważa się za stracone, ale nie przez wojnę, tylko przez jej brak. Niestety „Kneecap” nie jest o tym.

„Kneecap. Hip-hopowa rewolucja”, fot. materiały prasowe

Na samym początku filmu Liam trafia na policyjny dołek. Zostaje wezwany do niego tłumacz, bo bohater usilnie twierdzi, iż nie mówi po angielsku. Tak pojawia się kolejny element układanki – JJ (JJ Ó Dochartaigh), nauczyciel muzyki i irlandzkiego w lokalnej szkole. Ratuje Liama z opresji i przechwytuje jego notes, w którym prócz ukrytego LSD znajduje strony zapisane rapem po irlandzku. Od razu rozpoznaje talent i potencjał. JJ w garażu ma ministudio nagrań, do którego zaprasza naszych głównych bohaterów. Sam wkłada kominiarkę w pomarańczowo-biało-zielonych barwach, przyjmuje pseudonim „DJ Próvaí”, a z duetu tworzy się trio. Na nauczycielu teksty piosenek robią też wrażenie, bo, mimo wulgaryzmów i zachęty do buntu, ożywiają irlandzki. Język staje się cool, zupełnie inaczej niż ten w czytankach (np. o kopaniu torfu!), które przyszło mu przerabiać z uczniami i uczennicami w jego szkole.

Stawianie pomnika

„Kneecap. Hip-hopowa rewolucja”, fot. materiały prasowe

Rozwiązania scenariuszowo brzmią dość naiwnie. Do spotkania bohaterów jednak dojść musiało, ponieważ tytułowy Kneecap istnieje, a jego członkowie wcielają się w siebie samych. Reżyseruje Rich Peppiatt, który nakręcił ich ostatni teledysk. Co prawda jest Anglikiem, ale mieszka w Belfaście. Wdarł się w łaski hiphopowców.

Film nie jest dokumentem, ale buduje pomnik.

Samozachwyt (nie mylić z poczuciem własnej wartości) ciąży, aż chce się przewrócić oczami. Czy zespół zasługuje na pomnik? Czy naprawdę każdy młodociany Irlandczyk i młodociana Irlandka rzucają wszystko, by rapować „Get Your Brits Out”? Mimo to „Kneecap…” najlepiej wypada w scenach muzycznych. Jest tutaj humor, slapstick, świeżość, wolność od ram, też scenariuszowych. W tych momentach widać, iż pozostałe rozwiązania, te lepsze i gorsze, są tylko pretekstem do zaprezentowania talentu scenicznego. Pewnie dużo lepiej grałoby to w hiphopowym musicalu. Ale znowu – „Kneecap…” nie jest o tym.

„Kneecap. Hip-hopowa rewolucja”, fot. materiały prasowe

Tylko adekwatnie czym jest?

Mamy inspiracje zaczerpnięte z „Trainspottingu” (tyle tylko, iż żaden z aktorów nie jest Ewanem McGregorem, a Peppiatt to nie Danny Boyle), „Derry Girls” i produkcji sygnowanych przez Guya Ritchiego. Jednocześnie twórcy chcą ośmieszać przekaz historyczny i go umacniać. W tym ciągnięciu wielu srok za ogon gubi się film. Na jego początku jeden z bohaterów mówi – parafrazując – iż gdy myślimy o Irlandii Północnej, na myśl przychodzą nam zamachy IRA i przemoc ze strony Brytyjczyków. Mimo iż „Kneecap…” chce być jak najdalej od tych tematów, jest nimi przesiąknięty. Sama deklaracja, śpiewnik i dobry bit nie wystarczą.

Idź do oryginalnego materiału