Powrót Sławosza Uznańskiego-Wiśniewskiego na Ziemię przypomniał mi o tym albumie. A adekwatnie o jego okładce. Ilustracja Michela Grangera powstała już na początku lat 70., jako część serii poświęconej antropogenicznej dewastacji planety, poniekąd wyprzedzającej swój czas. Problem ten choćby dziś bywa bagatelizowany i negowany - pomimo dotkliwie odczuwanych skutków zmian klimatu spowodowanych działalnością człowieka - a w tamtych czasach niemal nikogo nie zajmował. Ta konkretne grafika, zatytułowana "Oxygène", po raz pierwszy została opublikowana w 1972 roku w jednym z francuskich magazynów komiksowych, jednak Jean-Michel Jarre zetknął się z nią dopiero kilka lat póżniej, gdy oryginał wystawiono w paryskiej Marquet Gallery. Na podzielającym troskę o planetę muzyku malunek zrobił tak duże wrażenie, iż nie tylko go nabył, ale skontaktował się z jej twórcą, z prośbą o pozwolenie wykorzystania ilustracji i jej tytułu na swoim przygotowywanym właśnie albumie. Granger nie protestował, a choćby dokonał pewnych modyfikacji, by dostawać grafikę do wymiarów płyty winylowej. Efektem jest jedna z najmocniejszych i najbardziej wymownych okładek tamtych czasów.
Jean-Michel Jarre - syn cenionego kompozytora muzyki filmowej Maurice'a Jarre'a - zaczynał karierę w awangardowym środowisku Groupe de Recherches Musicales, skupionym wokół Pierre'a Schaeffera, twórcy muzyki konkretnej. Młodszy Jarre jednocześnie jednak pisał także piosenki dla popowych wykonawców, jak Françoise Hardy, Gérard Lenorman czy Patrick Juvet. Za zarobione w ten sposób pieniądze poszerzał swoją kolekcję syntezatorów, których brzmienie stało się podstawą jego muzyki. Pierwsze płyty - stockowy "Deserted Palace" oraz ścieżka dźwiękowa filmu "Les granges brûlées" Jeana Chapota - były raczej nieudaną wprawką muzyka, który dopiero oswaja się z nową technologią, przeplatając niezbyt wciągające eksperymenty z banalnymi melodyjkami. Przełom nastąpił wraz z "Oxygene", trzecim autorskim wydawnictwem Jean-Michela, choć tak naprawdę pierwszym faktycznie brzmiącym jak przemyślany i dopracowany album. Okazał się także ogromnym sukcesem komercyjnym, w czym niewątpliwie pomogło zerwanie z awangardową przeszłością - poza nawiązaniami do muzyki konkretnej w postaci elektronicznej imitacji dźwięków przyrody - i już wtedy wyraźne tendencje merkantylne.
Czytaj też: [Recenzja] Tangerine Dream - "Stratosfear" (1976)
Choć tak się złożyło, iż występ Jarre'a w Gdańsku z 2005 roku był pierwszym dużym koncertem, w jakim uczestniczyłem, nigdy specjalnie nie polubiłem jego muzyki. Ani wtedy, ani po latach, gdy zagłębiłem się w sewentisową progresywną elektronikę, zachwycając się dokonaniami niemieckich pionierów tej stylistyki, jak Tangerine Dream, Manuel Göttschinga czy Kraftwerk, albo francuskiego Heldon czy choćby Vangelisa. Muzyka Jean-Michela jest bardziej zachowawcza, wygładzona, od początku stawiająca bardziej na rozrywkę niż eksperyment. "Oxygene", choć nie jest wolny od tych zarzutów, uznaję jednak za całkiem przyzwoitą płytę.
Szczególnie udane jest jej otwarcie. "Part I" pełni rolę wprowadzenia - stopniowo, przez ponad siedem minut, buduje wciągający klimat przy pomocy kosmicznych dźwięków syntezatorów. Z początku muzyka jest wręcz ambientowo subtelna, by w połowie nabrać niemal symfonicznego rozmachu, a potem znów się wyciszyć. To uspokojenie prowadzi jednak do kolejnej kulminacji, jaką jest płynne przejście w "Part II". To już zdecydowanie żywsze granie, oparte na wręcz tanecznej rytmice, z wyraziście poprowadzoną, niestety niewyszukaną melodią. Jednocześnie udaje się podtrzymać tę astralną atmosferę przy pomocy futurystycznych, jak na tamte czasy, brzmień syntezatorów. Pierwszą połowę albumu zgrabnie domyka miniatura "Part III", bardziej subtelna od poprzedzającego ją segmentu, z lepszym wyważeniem pomiędzy melodyczną wyrazistością a kosmicznym nastrojem.
Czytaj też: [Recenzja] Vangelis - "Blade Runner: Original Motion Picture Soundtrack" (1994)
Na otwarcie drugiej strony winyla Jarre już choćby nie ukrywa swoich merkantylnych ciągot. "Part IV" to wciąż w pełni instrumentalne granie, z tymi specyficznymi, (retro)futurystycznymi brzmieniami, ale w formie quasi-piosenkowej, z prostym tanecznym rytmem i wysuniętą na pierwszy plan, równie prostą melodią. W sumie przyjemne, choć dość banalne. "Part V" to dla odmiany
najdłuższy, ponad dziesięciominutowy segment, składający się jednak z dwóch wyraźnie odrębnych części. Pierwsza jest bardziej delikatna, utrzymana w klimacie space ambientu; dobrze sprawdzałaby się jako muzyka ilustracyjna w filmie o kosmosie. Druga - zdecydowanie żywsza, z zapętlonymi sekwencjami w stylu ówczesnego Tangerine Dream. Jak na tak długie nagranie dzieje się tu jednak niewiele, jakby celem tego fragmentu było przede wszystkim wyrównanie czasu trwania obu stron. Nie mogę się natomiast przyczepić do finałowego "Part VI", znów stawiającym przede wszystkim na budowanie kosmicznej atmosfery, całkiem gęstej za sprawą bogactwa elektronicznych brzmień, a zarazem subtelnej. Nie zabrakło wyraźnej linii melodycznej, tym razem dobrze wtapiającej się w całość, bez jej przesadnego trywializowania. Szkoda, iż cały album nie mógł być tak wyważony.
Ocena: 7/10
Jean-Michel Jarre - "Oxygène" (1976)
1. Oxygène (Part I); 2. Oxygène (Part II); 3. Oxygène (Part III); 4. Oxygène (Part IV); 5. Oxygène (Part V); 6. Oxygène (Part VI)
Skład: Jean-Michel Jarre - syntezatory, organy, melotron
Producent: Jean-Michel Jarre