Recenzja: „Holland”

kulturaupodstaw.pl 2 dni temu
Zdjęcie: fot. materiały prasowe „Holland”


materiały prasowe „Holland”

Znajoma w żarcie zapytała mnie, czy „Holland” to biografia reżyserki „Zielonej granicy”. Otóż nie. Szkoda, niewątpliwie byłby to lepszy film. Agnieszkę mogłaby grać choćby i Nicole Kidman, która podczas swojej godnej podziwu, długiej kariery wcielała się w najróżniejsze bohaterki, a im bardziej odchodziły one od aktorskiego wizerunku aktorki, tym lepiej, zarówno dla filmu („Pokusa”, „Babygirl”), jak i dla niej samej (Oscar za sztuczny nos Virginii Woolf w okropnych „Godzinach”). Najlepsza jest, kiedy gra postaci trochę dziwaczne, lekko szalone, zrywające z konwenansami.

Dużo gorsze są role, w które Kidman zaczęła się wcielać po sukcesie pierwszego sezonu „Wielkich kłamstewek”, a które wpisują się w uniwersum kobiet na skraju załamania z plażowych czytadeł.

To te wszystkie – oczywiście z wyjątkami – spełnione panie domu, wzorowe kochanki, perfekcyjne matki, poukładane CEO z utęsknieniem patrzące z okien swoich wielkich domów, spacerujące po plażach, lunchujące sałatki i kosztujące drogich win. Tymi zapchajdziurami telewizyjnej ramówki jest aktorskie piekło Kidman wybrukowane. „Holland” leży gdzieś pośrodku tych dwóch gatunkowych aktorskich schematów, tuż obok „Żon ze Stepford”, i woła o pomstę do nieba.

O czym?

„Holland”, fot. materiały prasowe

Tym razem Kidman wciela się w Nancy Vandergroot, wypacykowaną, szeroko uśmiechającą się, mówiącą przyciszonym głosem strażniczkę dostatniego domowego ogniska, nauczycielkę gospodarstwa domowego, mieszkankę fikcyjnego tytułowego miasteczka, które wygląda, jakby brało udział w upiornym cosplayu holenderskiej prowincji, z perfekcyjnymi tulipanami, wiatrakami, lokalsami w bonetkach i modlitwami przed kolacją wypowiadani po niderlandzku. Dlaczego taka scenografia? Bo tak. Z tej samej przyczyny akcja dzieje się w roku 2000, co zresztą musimy sami wywnioskować, na przykład z ikony Windowsa 2000 na komputerze Nancy czy płyt DVD, które dostaje w sieciowej wypożyczalni.

Być może jednak to nie nic niewnosząca nostalgia, ale przewrotny komentarz do pluskwy milenijnej?

„Holland”, fot. materiały prasowe

Świat nie wybuchł, ale niepokój i trwoga zepchnęły Nancy na granicę wariactwa. Tę spiralę nakręca pewnego dnia zagubiony kolczyk, o którego kradzież (nikt w Holland o złodziejstwie przecież nie słyszał) najpierw niesłusznie oskarża opiekunkę swojego syna Harry’ego (Jude Hill), by następnie zacząć swojego męża Freda (tragiczny Matthew Macfadyen) podejrzewać o zdradę, kiedy to ten po raz kolejny wyjeżdża na konferencję. „Ile wyjazdów może wymagać praca okulisty?” – zaczyna wątpić nasza bohaterka. Swoimi wątpliwościami dzieli się z innym nauczycielem, Dave’em Delgado (niewykorzystany Gael García Bernal), meksykańskim migrantem, spotykającym się w Holland z rasistowskimi atakami, ale tylko wtedy, kiedy służy to marnemu scenariuszowi (autorstwa v ).

Razem udają się na misję, aby odkryć prawdę o Fredzie.

Nie przynosi to żadnych sensownych efektów, prócz tego, iż sama Nancy i Fred przeżywają romans. Dzieje się to tak szybko, iż zapomniano o choćby poczciwej ilości chemii między postaciami.

Pod podszewką

„Holland”, fot. materiały prasowe

Za kamerą stanęła Mimi Cave, która w równie marnym komedio-horrorze „Fresh” z 2022 roku pod przykrywką kanibalizmu opowiadała o męskiej przemocy wobec kobiet. Od pierwszych chwil „Holland” również zachęca do feministycznych odczytań, szkoda tylko, iż inspiracje tkwią w latach 60. Mamy tu zatem poczucie nudy jako brak satysfakcji uprzywilejowanej białej kobiety z podmiejskiego osiedla, odzyskiwanie swojego głosu, przebudzenie (oczywiście Nancy zaczyna miewać prorocze sny). Dawno już to przepracowaliśmy. Ba! choćby Kidman ten temat przerobiła w niejednym swoim filmie i wielokrotnie z lepszym skutkiem. Tym razem jednak została źle obsadzona, a gra jak w szkolnym przedstawieniu.

Trudno uwierzyć w motywacje Nancy.

Zaczyna podejrzewać męża o niecne czyny (kink shaming wjeżdża na pełnej!), kiedy znajduje klisze do polaroida. Tymczasem rodzina Vandergroot nie ma takiego aparatu (ma za to zwykłą cyfrówkę, którą bohaterka fotografuje niecodzienne, w jej mniemaniu, przedmioty w posiadaniu Freda). Boki zrywać. Czasami „Holland”, mam wrażenie, chciałoby być parodią podobnych filmów, albo wręcz slapstikową komedią pokroju „Szklanką po łapkach” (którą ogląda jeden z bohaterów), ale zarówno reżyserce, jak i scenarzyście, a także obsadzie zwyczajnie brak (takowych) umiejętności. W „Holland” nie wieje wiatr zmian.

Wieje, no właśnie, nudą.

Trzykrotnie na ekranie w roli sąsiadki przemyka Lennon Parham, fantastyczna aktorka komediowa, najczęściej obsadzana w charakterystycznych rólkach na odległym planie. Jej specyficzny głos, roztrzepana maniera w grze, a choćby ruch ciała sprawiają, iż na kilkadziesiąt sekund durne filmisko Cave odżywa. To Parham powinna grać główną rolę, nie wszędobylska Kidman, bo potrafi i w komedii, i w dramacie, a już na pewno w satyrze (przypomnijmy ją sobie w „Figurantce”!). Jej obecność jeszcze wyraźniej pokazuje, jak bardzo „Holland” zmarnowano.

Film do zobaczenia na Prime Video

Idź do oryginalnego materiału