Na ekranie Adama Sandlera zobaczyłem późno, bo na początku nowego milenium. Miałem niemal 14 lat, gdy w wypożyczalni kaset właśnie rzucili „Super tatę”. Na okładce kilkuletni chłopiec obsikuje wielkie drewniane drzwi rezydencji. Obok dorosły facet (Sandler) stoi w podobnej pozycji, więc albo robi to samo, co dzieciak, albo stoi na czatach, co sugerowałaby twarz uchwycona z profilu.

fot. materiały prasowe „Happy Gilmore 2”
Może wcześniej widziałem plakat z hasłem reklamowym: „Czasem to facet może złapać kobietę na dziecko” (swoją drogą angielskie unika szowinizmu: „Nature called. Look who answered”)?
Dla wychowanka filmów lat 80. klasy B, które zobaczyłem zdecydowanie za wcześnie, musiało być ono zagadkowo pociągające. A fabuła? Prosta jak drut: trzydziestoletni nieudacznik Sonny „adoptuje” kilkulatka, aby udowodnić swojej (byłej) dziewczynie, iż może być odpowiedzialny. Główny bohater sam jest dużym dzieckiem, które nie potrafi zadbać o siebie, je niezdrowo, stawia rozrywkę nad pracę, dlatego też tak świetnie dogaduje się z maluchem. Sonny ma w sobie coś jeszcze, co jest charakterystyczne dla większości (wszystkich?) postaci granych przez Sandlera. To outsider o dobrym sercu, którego bezpośredniość i olewanie zasad savoir-vivre’u może irytować, choć raczej jest urocze, a chłopacka przemocowość pochodzi z kreskówki, a nie bokserskiego ringu. Świat się zmienia, ale nie Adam Sandler.
Początek
Na początku lat 2000. aktor był już wielką gwiazdą w Stanach. Miał za sobą pięć lat występów w Saturday Night Live, a następnie szereg filmów, które weszły do kanonu komedii. Ich scenariusze garściami czerpały ze slapsticku, wypełniały je przejaskrawione postaci, absurdalny, „fizyczny” humor, a w happy endzie uderzały w sentymentalne tony. Taki właśnie był „Happy Gilmore” o zakochanym w hokeju golfiście, którego burząca krew złość eksplodowała na murawie, stając się przyczyną zarówno sukcesu, jak i klęski sportowca. Cel był jednak szczytny – wygrana w konkursie pozwoliłaby zwrócić zabrany przez skarbówkę dom babci Happy’ego. Mimo wszystko scenariusz, jak to w filmach Sandlera bywa, jest drugorzędny.

fot. materiały prasowe „Happy Gilmore 2”
Chodzi bardziej o vibe, przebywanie z gwiazdorem i wybuchy śmiechu wywołane naszymi najniższymi instynktami (tak, pokazywanie gołych pośladków i pierdzenie może być śmieszne!). Lubimy ten cringe.
Po blisko 30 latach Happy Gilmore wraca na nasze (mniejsze) ekrany (wyprodukowany przez Netflixa za bagatela 275 milionów dolarów bez dystrybucji kinowej) i na pole golfowe. Sequel reżyseruje Kyle Newacheck, a za bardzo sentymentalny scenariusz odpowiada sam Sandler i jego stały partner Tim Herlihy. Oto zbliżający się do sześćdziesiątki Happy, po nieszczęśliwym uderzeniu kijem golfowym, zabija piłką swoją żonę Virginię (Julie Bowen, która zanim odzyskała popularność dzięki „Modern Family”, pojawiła się m.in. w pierwszym „Gilmorze”). Targany gniewem i smutkiem popada w alkoholizm, traci wszystkie pieniądze i wielką posiadłość. Jako samodzielny ojciec opiekuje się czwórką synów (głupiutkich, acz kochających ojca pakerów) i córką (prawdziwe dziecko Sandlera, Sunny), mieszka na dalekich przedmieściach i podnajmuje garaż golfowej legendzie, Johnowi Daly’emu, który zajada się panierowanymi skrzydełkami i uchlewa się płynem do dezynfekcji rąk (à propos niewybrednego humoru).



Golfiarz po raz drugi

fot. materiały prasowe „Happy Gilmore 2”
Happy nie chce mieć nic wspólnego z golfem. Natomiast świat sportu się o niego upomni. Oto Frank Manatee (reżyser „Nieoszlifowanych diamentów”, kroczący po komediowe złoto Benny Safdie) zbiera zespół chirurgicznie podkręconych supergraczy (nawiązanie do Marvela niestety czytelne), którzy mają na zawsze odmienić oblicze golfu (czyli de facto go zniszczyć), biorąc udział w rozgrywce na polu przypominającym dziwny miks areny z „Igrzysk śmierci” i pola do minigolfa podlanego słabymi efektami specjalnymi. Co prawda Happy się nie zgadza, ale i tak weźmie udział w rozgrywce. Jego motywacje nie będą czysto komercyjne, ale rodzinne (wiadomo!). Tym razem jako partner towarzyszyć mu będzie jego uprzedni wróg numer jeden, właśnie wypuszczony z zamkniętego zakładu psychiatrycznego, Shooter McGavin (rewelacyjny jak w pierwszym „Gilmorze” Christopher McDonald).
Razem grać będą przeciwko drużynie Manatee’ego.
Tyle z zarysu, bo im dalej w las, tym bardziej fabuła rozłazi się w szwach. „Happy Gilmore 2” cierpi na typowe bolączki filmów Netflixa: wygląda na zrobiony na gwałtownie (np. zamiast postawić na subtelne nawiązania do „jedynki”, Newacheck wrzuca fragmenty poprzedniego filmu! Co za niechlujstwo!), jakby chodziło tylko o to, żeby był wystarczająco dobry (choć w tym wypadku to za dużo powiedziane); nie liczy się sens, tylko kolejne znane twarze pojawiające się na ekranie (a tych jest na pęczki – od mistrzów golfa, przez Bena Stillera, Kevina Nealona i Haleya Joela Osmenta, po Eminema, Kid Cudiego i Bad Bunny’ego).
Mimo iż niektóre z tych cameo są zabawne (Margaret Qualley!), a aktorzy i aktorki wiedzą, w jaką grają grę, niekoniecznie popychają fabułę do przodu.
Przypominają bardziej postoje na „chwilę z komedią”. Ponownie liczy się vibe i ogrzewanie w blasku Sandlera. Na pewno osoby na planie bawiły się lepiej niż widownia, oglądając efekt końcowy. Co prawda „Happy Gilmore 2” nie jest marnotrawstwem czasu, ale nie jest też czasem wyśmienicie spędzonym. Jednak trudno winić Sandlera za to, iż zapragnął wrócić do przeszłości. Należy mu się.