Recenzja: „Do granic”

kulturaupodstaw.pl 6 miesięcy temu
Zdjęcie: fot. Materiały prasowe


Początków takich historii, jak tej w „Do granic”, znamy pewnie wiele. Ot, młodzi ludzie postanawiają przenieść się do innego kraju. Z naszego polskiego poletka, zwłaszcza w dobie inflacyjnego kryzysu, najczęściej wyjeżdżają do Niemiec, Hiszpanii, państw skandynawskich, rzadziej już na Wyspy Brytyjskie.

Jak to z odwróceniem życia o 180 stopni, dominującymi emocjami jest zdenerwowanie, niepewność, może strach, ale też euforia i nadzieja. Dla uspokojenia po wielokroć powtarza się również: „Hej, przygodo!”.

Raj Ameryka

Podobne emocje towarzyszą Elenie (Bruna Cusí) i Diego (znany z „Narcos” Alberto Ammann). W Barcelonie wsiadają do taksówki, po wielokroć sprawdzając, czy wszystko mają. Ona dzwoni do rodziców, aby się pożegnać. Nie wiadomo, kiedy się zobaczą. W powietrzu czuć napięcie i podenerwowanie, ale jest też radość. „W końcu to robimy!”, mogliby pewnie powiedzieć.

Hiszpanka Elena wygrała wizę w loterii, ogłoszonej przez amerykańskie władze. Diego, choć Wenezuelczyk, jako jej partner (zawarli formalny związek) z automatu dostał prawo pobytu.

Choć podróż na lotnisko przebiega płynnie, ale atmosfera jest gęsta. Czy to przez triki scenariuszowe (wcześniejsze szukanie zapodzianego nie w tej kieszeni paszportu, dozowanie kropel, czyżby?, uspokajających), czy aktorskie (im bliżej Ameryki, tym częściej Diego zaczyna nerwowo mrugać), a może przez samą przesłankę fabularną filmu? W każdym razie z minuty na minutę przesuwamy się na skraj fotela.

fot. materiały prasowe

Na nowojorskim lotnisku niepokój jeszcze wzrasta. Elena i Diego podchodzą do stanowiska celnego, gdzie strażnik pobiera ich odciski palców, pyta o cel przyjazdu. Co prawda nikt nie kwestionuje ich dokumentów, jednak para zostaje zaprowadzona do specjalnego pomieszczenia, klitki bez okien znajdującej się ileś pięter w dół.

Nikt nie informuje, o co chodzi. Bohaterka i bohater nie mogą zadawać pytań, pić, jeść, używać komórki, pójść do łazienki czy wziąć lekarstw (Elena ma cukrzycę). Stają się utrapieniem dla amerykańskich władz, co manifestuje agentka Vásquez (znana głównie z „Orange Is the New Black” Laura Gómez) i agent Barrett (Ben Temple). Para nie ma już w sobie odwagi.

Emigracyjne klisze

Początkowo to Diego zdaje się być głównym celem przesłuchania. Jako obywatel pogrążonej w politycznym chaosie Wenezueli, skąd jego rodacy i rodaczki w trwodze o własne życie i w poszukiwaniu lepszego masowo uciekają do Stanów, z marszu jest na cenzurowanym. Agent i agentka nie odpuszczają też jednak Elenie. Oboje zarzucają ich najintymniejszymi pytaniami, od wykonywanej pracy, przez kontakt z rodziną, po tygodniową ilość uprawianego seksu.

Wreszcie zakwestionują prawdziwość ich relacji. Na wierzch wychodzą sprawy, o których partnerka i partner nawzajem nie wiedzieli. Nikt nie używa tu słowa „przesłuchanie”. To rozmowa. Świetnie rozgrywa to Laura Gómez, która biegle posługuje się hiszpańskim. Używając go, zyskuje zaufanie Eleny i Diego, by zaraz słownie zaatakować ich po angielsku. Atmosfera staje się jeszcze gęściejsza.

Plakat, fot. materiały promocyjne

Gdy pomyślimy o portretowaniu emigracji w amerykańskim kinie, na myśl przychodzą nam produkcje, które pokazują głównie zmagania osób pochodzących z Meksyku. Europejska perspektywa jest zupełnie inna. Co prawda osoby migranckie przez cały czas trzymane są w klinczu na białorusko-polskiej granicy, pamiętamy uciekinierów i uciekinierki przed wojną zamykanych w obozach m.in. w Grecji, natomiast w medialnej narracji są oni oddzieleni od nas, (białych) mieszkanek i mieszkańców Europy.

To nie my! Mamy paszporty, Unię, mamy pozwolenia. Dlatego, gdy niehumanitarnie traktowany jest ktoś z „naszych”, tym większe nasze niedowierzanie. Fantastycznie odbija się to na twarzy trzydziestoparoletniej Eleny, typowej przedstawicielki klasy średniej, wyedukowanej, nauczycielki tańca, która już wcześniej mieszkała za granicą. Podobnie Diego, mimo iż z odległej (dla Europy) Wenezueli, magisterkę robił w Barcelonie. Jednak dla amerykańskiego rządu jest kolejnym Latynosem, kolejnym problemem. Wchodzimy w buty osób bohaterskich, a 77-minutowy film oglądamy jak w transie.

Nie powiodłoby się bez obsady

Całość nie udałaby się jednak bez rewelacyjnego duetu aktorskiego. Zarówno Bruna Cusí, jak i Alberto Ammann w bliskich zbliżeniach na dobre przykuwają naszą uwagę. To ona trzyma nerwy na wodzy, też dlatego, bo nie do końca zdaje sobie sprawę z sytuacji (znów: europejska perspektywa). On wygląda, jakby miał zaraz się rozpaść (powrót do Wenezueli grozi śmiercią).

fot. materiały prasowe

„Do granic” wyreżyserowali debiutanci Alejandro Rojas i Juan Sebastián Vásquez (również autorzy scenariusza). prawdopodobnie w bohatera i bohaterkę wpletli swoje emocje i doświadczenia – obaj z Wenezueli wyemigrowali do Hiszpanii, gdzie nikt nie czekał na nich z otwartymi ramionami. Film nakręcili w 17 dni za zaledwie 650 tys. dol. gwałtownie stał się hitem w kraju, zdobył też wiele nagród.

Niewątpliwie „Do granic” to istotny głos w dyskusji na temat ruchów migracyjnych. Sprawdziłby się oglądany w parze z „Zieloną granicą” Agnieszki Holland. Oba filmy opowiadają o próbach dostania się do twierdz: Europy i Ameryki. Bronimy ich za wszelką cenę, choć tak naprawdę nie przed tymi, którzy nam faktycznie zagrażają.

Idź do oryginalnego materiału