Lada moment – 5 grudnia – na platformie Max zadebiutuje pierwszy odcinek serialu animowanego studia DC "Creature Commandos". Sam James Gunn, jego twórca i szef studia DC, określił "Creature Commandos" jako "Strażników Galaktyki" "bez sentymentalizmu" i obiecał, iż serial będzie stał na własnych nogach. Czy zadanie się udało?
Swoimi wrażeniami dzieli się Bartosz Czartoryski. Fragment jego recenzji znajdziecie poniżej, a całą można już przeczytać na karcie "Creature Commandos" POD LINKIEM TUTAJ.
Love Gunn
autor: Bartosz Czartoryski
"Go to horny jail", Jamesie Gunnie! Nie ma co prawda gwarancji, iż już niedługo na ekranach lokalnych kin z gołym tyłkiem będzie biegał sam Superman, ale po seansie nowego serialu animowanego od DC można domniemywać, iż pośladki Kathryn Hahn z "To zawsze Agatha" zostaną lada chwila zdetronizowane. Oczywiście niewykluczone, iż to wyłącznie kwestia wyrozumiałej formy animacji oraz wyboru postaci z drugiej, może choćby trzeciej ligi, o które nikt na górze nie dba tak jak dba o odpisy podatkowe. Pracując z żywymi ludźmi, guru komiksowego światka pewnie nie będzie mógł sobie aż tak pofolgować. Ale "Creature Commandos" przynależą do tego samego porządku, co jego "The Suicide Squad", gdzie klasyczne gatunkowe kompozycje posłużyły mu do chłopackiej zgrywy, domagającej się więcej eksplodujących głów, siarczystych bluzgów i golizny.
I choć kto w "Creature Commandos" nie czuje ciągłej chuci, ten z CIA (lub jest robotem), to błędem byłoby patrzeć na kreskówkę tylko z tej perspektywy. Tak czy siak – i tu bez niespodzianki – materializm jest u Gunna poglądem absolutnie nadrzędnym. Świadomość własnej cielesności zarówno jest głównym motywatorem tytułowych postaci, jak i stanowi o ich samoakceptacji albo, częściej, jej dojmującym braku. O tym zmaganiu, filtrowanym przez wszystkie kolory, nastroje i fabularne motywy, opowiada "Creature Commandos". Dlatego też chyba bardziej niż prosta szpiegowsko-sensacyjna intryga interesują Gunna liczne retrospekcje ukazujące przeszłe losy potwornego komanda, pchniętego za kraty przez miłość, zemstę, brak społecznej akceptacji, tudzież zwyczajny pech. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich występujących tu postaci – czy jest to fosforyzujący facet o radioaktywnym dotyku, który zamordował tych, co zabili mu żonę, czy odepchnięta przez wszystkich dziewczyna o rybich genach – jest odrzucenie.
Ekipa bohaterów, zebrana przez, a jakże, Amandę Waller, której po ostatnich potknięciach zabroniono korzystać z, jak się okazuje, skończonych zasobów ludzkich, to wyrzutki spośród wyrzutków, pariasi świata DC, czasem na swoje wyraźne życzenie. Drużyna została wysłana do generycznego bałkańskiego kraju, aby tam zażegnać dyplomatyczne kryzysy różnej maści. Dowodzi nią teoretycznie Rick Flag Senior (tak, z tych Flagów), ale stery prędko przejmuje pozszywana ze zwłok Narzeczona. Opowieść o niej wydaje się górować nad pozostałymi, zarówno pod względem poświęconego jej czasu ekranowego, jak i bezpośredniego wpływu na przedstawione wydarzenia. To jej tropem podąża inna istotna dla fabuły postać, Eric Frankenstein.
Całą recenzję "Creature Commandos" można już przeczytać na karcie serialu POD LINKIEM TUTAJ.
Swoimi wrażeniami dzieli się Bartosz Czartoryski. Fragment jego recenzji znajdziecie poniżej, a całą można już przeczytać na karcie "Creature Commandos" POD LINKIEM TUTAJ.
recenzja serialu "Creature Commandos" | DC
Love Gunn
autor: Bartosz Czartoryski
"Go to horny jail", Jamesie Gunnie! Nie ma co prawda gwarancji, iż już niedługo na ekranach lokalnych kin z gołym tyłkiem będzie biegał sam Superman, ale po seansie nowego serialu animowanego od DC można domniemywać, iż pośladki Kathryn Hahn z "To zawsze Agatha" zostaną lada chwila zdetronizowane. Oczywiście niewykluczone, iż to wyłącznie kwestia wyrozumiałej formy animacji oraz wyboru postaci z drugiej, może choćby trzeciej ligi, o które nikt na górze nie dba tak jak dba o odpisy podatkowe. Pracując z żywymi ludźmi, guru komiksowego światka pewnie nie będzie mógł sobie aż tak pofolgować. Ale "Creature Commandos" przynależą do tego samego porządku, co jego "The Suicide Squad", gdzie klasyczne gatunkowe kompozycje posłużyły mu do chłopackiej zgrywy, domagającej się więcej eksplodujących głów, siarczystych bluzgów i golizny.
I choć kto w "Creature Commandos" nie czuje ciągłej chuci, ten z CIA (lub jest robotem), to błędem byłoby patrzeć na kreskówkę tylko z tej perspektywy. Tak czy siak – i tu bez niespodzianki – materializm jest u Gunna poglądem absolutnie nadrzędnym. Świadomość własnej cielesności zarówno jest głównym motywatorem tytułowych postaci, jak i stanowi o ich samoakceptacji albo, częściej, jej dojmującym braku. O tym zmaganiu, filtrowanym przez wszystkie kolory, nastroje i fabularne motywy, opowiada "Creature Commandos". Dlatego też chyba bardziej niż prosta szpiegowsko-sensacyjna intryga interesują Gunna liczne retrospekcje ukazujące przeszłe losy potwornego komanda, pchniętego za kraty przez miłość, zemstę, brak społecznej akceptacji, tudzież zwyczajny pech. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich występujących tu postaci – czy jest to fosforyzujący facet o radioaktywnym dotyku, który zamordował tych, co zabili mu żonę, czy odepchnięta przez wszystkich dziewczyna o rybich genach – jest odrzucenie.
Ekipa bohaterów, zebrana przez, a jakże, Amandę Waller, której po ostatnich potknięciach zabroniono korzystać z, jak się okazuje, skończonych zasobów ludzkich, to wyrzutki spośród wyrzutków, pariasi świata DC, czasem na swoje wyraźne życzenie. Drużyna została wysłana do generycznego bałkańskiego kraju, aby tam zażegnać dyplomatyczne kryzysy różnej maści. Dowodzi nią teoretycznie Rick Flag Senior (tak, z tych Flagów), ale stery prędko przejmuje pozszywana ze zwłok Narzeczona. Opowieść o niej wydaje się górować nad pozostałymi, zarówno pod względem poświęconego jej czasu ekranowego, jak i bezpośredniego wpływu na przedstawione wydarzenia. To jej tropem podąża inna istotna dla fabuły postać, Eric Frankenstein.
Całą recenzję "Creature Commandos" można już przeczytać na karcie serialu POD LINKIEM TUTAJ.