Narodziny Barbie
Mit założycielski Barbie sięga 1959 roku. To właśnie wtedy Ruth Handler (jedna z osób, które założyły firmę Mattel) miała zauważyć, iż jej córka Barbara woli bawić się swoimi papierowymi lalkami w dorosłość, a nie traktować je jako swoje potomstwo. Handler zaproponowała stworzenie lalki, nazwanej zdrobnieniem imienia własnego dziecka, która będzie oferować dziewczynkom wizję przyszłości, do jakiej aspirują.
fot. materiały prasowe filmu „Barbie”
Rewolucję, jaką wywołało pojawienie się na rynku Barbie, obserwujemy w – inspirowanym „2001: Odyseją kosmiczną” Kubricka – prologu do filmu o najsłynniejszej lalce świata.
Posągowo piękna Margot Robbie pojawia się pomiędzy bawiącymi się plastikowymi bobasami kilkuletnimi dziewczynkami, które na widok Barbie w szale roztrzaskują stare zabawki. Marzą tylko o białej blond piękności.
Jest jeszcze inna historia dotycząca Handler i zaprojektowania przez nią pierwszej ikonicznej lalki. Otóż Barbie miała być plagiatem niemieckiej Bild Lilli, która była tak łudząco podobna do amerykańskiej koleżanki, iż Mattel został przez europejską firmę pozwany, co w konsekwencji doprowadziło do ugody prawnej.
Mam wrażenie, iż w sąsiadującej z Niemcami Polsce Barbie kojarzona była głównie z dolarami, za które rodzice w Peweksie kupowali ją swoim (głównie) córkom.
W latach 90. kilka się zmieniło. Te dziewczyny, które było na to stać, dostawały nowe wersje plastikowej blond piękności. Inne musiały zadowolić się wątpliwej jakości podróbkami z kiosku. Zatem być może prawdą jest to, iż Barbie jest opowieścią o dziewczęcych aspiracjach. Być może też mówi o tym, iż kobieta może wyglądać, jak chce, i być, kim chce. Choć pierwsza Barbie miała nierealne proporcje anatomiczne i jedyne, czego pragnęła, to prezentować swój kostium kąpielowy w czarno-białe paski, to jej kolejne wcielenia były już zupełnie inne. Miały różne kolory skóry i kształty ciała.
Pozwalały Barbie stać się m.in. pisarką, nauczycielką, pilotką, konsultantką Avonu, kosmonautką czy choćby prezydentką.
fot. materiały prasowe filmu „Barbie”
Tymczasem jednak ten empowerment jest ściśle powiązany z jego monetyzacją i tworzeniem takiej wizji kobiecości, by przyniosła jak największe dochody. o ile tą wizją jest feminizm, niech będzie. Greta Gerwig, reżyserka filmu „Barbie”, od tej wizji nie ucieka. Mamy zatem, dowodzoną przez Willa Ferrella, radę nadzorczą Mattel złożoną z samych mężczyzn pod krawatem i w za dużych garniturach, która rozmyśla nad tym, jaka „wersja kobiecości” przyniesie firmie największe dochody. To jednak dość cyniczne zagranie. Pytanie bowiem, które mamy sobie zadać, brzmi: „Jakim sposobem Mattel pozwolił na ten autoironiczny żart?!”. Tymczasem prawdziwa rada nadzorcza liczy, co się sprzeda, a co nie. Trudno uwierzyć w wokeness korporacyjnego molocha.
Barbieland
Natomiast nietrudno uwierzyć w szczere chęci i reżysersko-scenariuszowe umiejętności Grety Gerwig (scenariusz „Barbie” napisała wraz ze swoim mężem Noah Baumbachem). Uwielbiana przez miłośników i miłośniczki niszowego kina, twórczyni hitów „Lady Bird” i ekranizacji „Małych kobietek”, charakterystyczne elementy swojej twórczości wprowadza w film, którego punktem wyjścia jest opowieść o produkcie.
Mamy zatem rozgadanie, neurozy, ironię, cięty żart, (postallenowskie?) przeintelektualizowanie, wspomnianą feministyczną świadomość.
fot. materiały prasowe filmu „Barbie”
Wtóruje jej pierwszoplanowa aktorska dwójka. Wspomniana Margot Robbie (która jest również producentką filmu) jako Stereotypowa Barbie jest perfekcyjna. Nie tylko wygląda tak, jak podpowiada nam wyobraźnia, kiedy słyszymy słowo „Barbie”, ale też oddaje swoistą naiwność bohaterki, jej szczerość i dobro. Show niemal całkowicie kradnie Ryan Gosling jako Ken, którego jedynym celem w zabawkowym życiu jest bycie w pełni oddanym (Stereotypowej) Barbie, a pracą – „plaża”. Komediowa świadomość aktora, tak w ciele, jak i w dostarczaniu dialogów, jest absolutną perełką. Oboje żyją w Barbielandzie, drobiazgowo zbudowanym świecie (wielkie brawa dla scenografki Sarah Greenwood), gdzie możemy znaleźć wszystkie te elementy, które nam się z Barbie kojarzą – od różowego kabrioletu, przez psa robiącego plastikową kupę, pokaźne garderoby pełne ciuchów na każdą okazję, po pozbawione ścian wille ze zjeżdżalniami zamiast schodów. W Barbielandzie, prócz (Stereotypowej) Barbie i Kena, mieszkają inne Barbie (w obsadzie m.in. Issa Rae, Alexandra Shipp, Nicola Coughlan czy Hari Nef) i Keny (grani m.in. przez Simu Liu, Kingsleya Ben-Adira czy Ncuti Gatwę) oraz wycofane z produkcji Mattel postaci, jak pozostająca w wiecznej ciąży Midge (Emerald Fennell) czy niespełniony przyjaciel Kena Allan (Michael Cera). Wszyscy oni żyją w przekonaniu, iż wraz z pojawieniem się Barbie na świecie (tym prawdziwym) „wszystkie problemy, o które walczyły feministki, zostały rozwiązane i wszyscy mają równe prawa?”. Do czasu.
Różowa idylla zostaje zburzona, gdy Stereotypowa Barbie zaczyna myśleć o śmierci, jej uda pokrywa cellulit, a włosy się nie układają.
Tak trafia do Dziwnej Barbie (Kate McKinnon), którą ktoś bawił się za intensywnie (stąd pokryta jest kolorowymi mazajami, ma postrzępione włosy, a jej domyślną pozycją spoczynku jest szpagat). Wysyła naszą protagonistkę do Prawdziwego Świata. Barbie musi bowiem połączyć się z osobą, która się nią bawi, i rozwiązać jej problem i tym samym swój. gwałtownie okazuje się, iż to mężczyźni rządzą światem, kobiety są przez cały czas poniżane, a generacja Z śmie twierdzić, iż to właśnie (faszystka!) Barbie cofnęła feminizm o 50 lat. Bohaterce w wyprawie towarzyszy Ken, który zakochuje się w patriarchacie (i koniach) i postanawia wdrożyć go w Barbielandzie.
Popfeminizm
fot. materiały prasowe filmu „Barbie”
Niestety w temacie feminizmu, a adekwatnie popfeminizmu, „Barbie” ma kilka do powiedzenia. To głównie (niemal) skopiowane z Wikipedii sformułowania, przerobione na monologi i wsadzone w usta bohaterek i bohaterów. Już te wszystkie frazy – o siostrzeństwie, o tym, iż kobieta może być kim chce, o sile kobiet itp. – słyszeliśmy wielokrotnie. Scenariusz „Barbie” nie odkrywa niczego nowego, tylko zatrzymuje się dokładnie w tym samym miejscu, co podobne produkcje, i kwituje: „To skomplikowane”. choćby pomysł stworzenia „Przeciętnej Barbie” zostaje najpierw przeliczony na dolary.
To ciągłe przypominanie widowni, jak bardzo film jest cwany i autoironiczny, naprawdę męczy.
„Barbie”, mimo swojego tytułu, najwięcej ma do powiedzenia o toksycznej męskości. Ken, który nudzi się patriarchatem, gdy okazuje się, iż ten z końmi ma kilka wspólnego, przez cały czas trwa przy przywiezionej z Prawdziwego Świata idei, by zaimponować innym Kenom, jest czymś świeżym. Bowiem gdzieś pod żartami i wybuchami śmiechu kryje się prawdziwa groza, iż tacy faceci cis hetero macho faktycznie istnieją. W filmie, opartym na IP [z angielskiego „intellectual property”, czyli własność intelektualna. To już istniejąca historia/postać, którą można zaadaptować na film lub serial – przyp. Red/]. i opłacanym przez ogromną firmę, nie może być jednak za poważnie i za dosłownie. Dążymy do happy endu. Szkoda tylko, iż dotyczy on plastikowego świata. Wywrotowe idee muszą być trzymane w ryzach, przecież mogą zaszkodzić korporacyjnym portfelom.