Ręce, które leczą

filmweb.pl 1 rok temu
Zabrać się za realizację tego filmu to jak porwać się z motyką na słońce i jednocześnie podnieść rękę przeciwko władzy ludowej. Twórcy mogą do znudzenia powtarzać, iż to żaden remake, tylko kolejna adaptacja leciwej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. My wiemy jednak swoje. Bo chodzi przecież o zamach na wielkanocny mit, który z powszechnej świadomości bezceremonialnie wypchnął barkiem zająca. Prawdziwy Polak prędzej nie poświęciłby jajek, niż zrezygnował z rytualnego oglądania filmu Jerzego Hoffmana. I nic w tym dziwnego, ponieważ ten melancholijny dramat utkany jest niemalże z onirycznej materii letniego snu. Pal licho papierowe postaci czy scenariuszowe niedociągnięcia - stary "Znachor" to porządny film i basta.

Leszek Lichota
  • Netflix
  • Bartosz Mrozowski


Tyle iż ten nowy, wyreżyserowany przez debiutującego w pełnym metrażu Michała Gazdę, również jest porządny. I to jeszcze jak! Korespondując z owianą już nimbem legendy wersją Hoffmana - czego dowodem jest chociażby sterany wygląd Leszka Lichoty, bardzo dobrego w roli tytułowego wagabundy, będącego istnym lustrzanym odbiciem Jerzego Bińczyckiego - omawiany film stoi pewnie na własnych nogach. Bynajmniej nie glinianych. Ogółem to, oczywiście, ta sama historia, ale uwspółcześniona i rozwinięta na poziomie charakterologicznym. Będąca tak jak poprzedzający ją klasyk pewnym świadectwem czasu, w którym została nakręcona. Przeszło osiemdziesięcioletni powieściowy bestseller Dołęgi-Mostowicza okazuje się bowiem w wymiarze uniwersalnym - mimo mielizn fabularnych, które na ekran przeniknąć musiały - opowieścią o nowych początkach, o odrodzeniach, o poszukiwaniu własnej tożsamości w innych.

Brzmi to może jak zużyta krytyczna klisza, ale sukces "Znachora" i jego kolejnych filmowych inkarnacji zasadza się właśnie na prostocie. Prostocie historii, emocji i refleksji, a także wynikającej z nich nadziei, iż człowiek nie tylko bywa, ale jest dobry. Wiary w to, iż chcemy dążyć do porozumienia, a nie do sporu. Wreszcie przekonania, iż miłość — romantyczna czy rodzicielska — faktycznie jest w stanie przełamać wszystkie bariery. Prostota to jednak nie to samo co błahostka. Mówimy przecież o wielkich tematach, które kino podejmuje od zarania. Gaździe udało się je unieść i dorzucić do znanej opowieści coś od siebie.

Ignacy Liss, Maria Kowalska
  • Netflix
  • Bartosz Mrozowski


Bo choć Rafał Wilczur vel Antoni Kosiba - genialny chirurg, pracoholik i altruista, opuszczony przez ukochaną żonę, pobity i niepomny tego, kim jest - to centralna postać filmu, orbitują wokół niego ludzie z krwi i kości, noszący swoje historie do opowiedzenia. Gazda słucha ich uważnie i cierpliwie. Młynarzowa Zośka (znakomita Anna Szymańczyk) dostrzega w bohaterze szansę na nowy początek, także uczuciowy, chociaż myślała, iż te drzwi zamknęły się już przed nią na głucho; przygodę z dorosłym życiem inicjuje nowo przybyła Marysia (Maria Kowalska) szukająca dopiero swojego miejsca; miejscowy młody hrabia Czyński (Ignacy Liss) buntuje się przeciwko skostniałym, szlacheckim konwenansom wyniesionym z domu, przepraszam, z dworku. W tym sensie "Znachor" to opowieść nie o powrocie do przeszłości, nie o konieczności przywrócenia dawnego status quo, ale o pierwszym kroku ku temu, co dopiero się może wydarzyć. O ile sami w tym losowi trochę pomożemy.

Legenda melodramatu Hoffmana jest prawdopodobnie większa niż on sam i tegoroczny "Znachor" jej nie przyćmi. Nie chodzi choćby o to, iż u Gazdy nie wszystko zagrało. Że zabrakło werwy i indywidualnego stylu. Że ekspozycja niepotrzebnie pęcznieje, a ostatni akt wydaje się zbyt pośpiesznie rozegrany. Dla sporej części publiczności klasyk może być jednak tylko jeden. Dlatego po seansie w wielu domach jak nic padną słowa: proszę państwa, wysoki sądzie, to nie jest żaden profesor Rafał Wilczur. Ważne jednak, żeby nie wydawać wyroku jeszcze przed obejrzeniem filmu.
Idź do oryginalnego materiału