Reakcyjne korzenie KUL

ekskursje.pl 1 rok temu

Pisałem tu kiedyś o swojej prywatnej teorii literatury popularnej, zwanej w uproszczeniu „woda – woda – BUM!”. Popkultura zwykle podlega ścisłym klasyfikacjom gatunkowym, dlatego czasem eufemistycznie mówi się o „literaturze gatunkowej” („genre fiction”).

Gatunek zwykle jest determinowany przez „BUM!”. Dla fantasy, space opera i cyberpunka będzie to odpowiednio: „czarodziej kastnął spella kula ogniowa +3”, „kosmita zrobił psiuu-psiuu z blastera laserowego” oraz „i wtedy hacker skrackował jego nanowszczepkę”.

Choć to właśnie dla „BUM!” sięgamy po te książki, nie mogą się składać tylko z tego. Jedną z charakterystycznych cech grafomanii jest „BUM! BUM! BUM!”, które nie wywołuje u czytelnika napięcia, tylko dezorientację („zaraz, kto do kogo strzela i którzy to nasi?”), a w końcu znudzenie.

Gdy kilkadziesiąt lat temu czytałem wywiad Mistrza Lema z Beresiem, nie mogłem uwierzyć w deklarację, iż fabuła jego powieści zaskakiwała jego samego. Że kiedy Snaut się przestraszył Kelvina, to jeszcze sam autor nie wiedział czemu.

Teraz to trochę rozumiem. Po prostu Lem wyczuł, iż wody już wystarczy („Kelvin snuje się po pustych korytarzach”), więc czas na „BUM!”, a wyjaśnienie się jakoś dorobi po kolejnej porcyjce łażenia po korytarzach.

W kryminale „BUM!” to te chwile, gdy inspektor Trunkovy odkrywa nowy ślad mordercy. Albo ktoś do niego strzela zza winkla (kto – to się dowiemy po zaliczeniu kolejnej fazy woda-woda. Albo jego szef, tępy biurokrata, odbiera mu broń i odznakę i wydaje nam się, iż to koniec śledztwa (ale przecież po kolejnym woda-woda Trunkovy go przechytrzy).

Utrzymanie adekwatnego rytmu „woda – woda – BUM!” w literaturze gatunkowej jest najważniejsze. To dlatego książki Remigiusza Mroza mimo wszystko wciągają, chociaż „BUM!” u niego to zwykle tandetne „non sequitur” albo „deus ex machina”, a „woda-woda” to byle jaki wypełniacz, iż Chyłka jedzie i przeklina, przeklina i jedzie.

Fenomenem popkultury III RP są retrokryminały, współdefiniowane przez wodę. Inspektor Trunkovy wędruje ulicami przedwojennego Wrocławia, Poznania czy Warszawy, a my je zwiedzamy wraz z nim.

Jeśli odpowiednią jakość ma retro-woda, wybaczamy kiepskie „BUM!”. U pioniera gatunku Krajewskiego też często jest „deus ex machina”, punktem zwrotnym w dochodzeniach Eberharda Mocka bywa coś w stylu „i niespodziewanie tajny spisek podrzucił mu dowody”. No ale jak pięknie odmalowane są pejzaże Breslau!

Prywatnie spośród polskich retrokryminałów najbardziej lubię cykl Marcina Wrońskiego o komisarzu Maciejewskim. Napiszę o nim a propos niczego, bo cały urok blogowania polega na tym, iż se można pisać o czym się chce bez czekania na „pretekst aktualnościowy”.

Ich akcja dzieje się zasadniczo w przedwojennym Lublinie, ale mamy gościnne wyskoki do Zamościa, Chełma oraz fikcyjnej (?) wsi Szkodyń nad Bugiem. Z tą przedwojennością też bywa różnie, bo specjalnością Wrońskiego są flashbacki i flashforwardy.

Bezspojlerowy przykład: mamy pewną intrygę sensacyjną, której akcja zasadniczo dzieje się w 1954, ale jak się wszystko zakończyło dowiadujemy się z flashforwarda do 1992, gdy pewna postać drugoplanowa czyta o zwłokach odnalezionych podczas przebudowy Lublina, które IPN zidentyfikował jako ofiarę katowni UB na Zamku Królewskim. Postać drugoplanowa wie, iż identyfikacja jest błędna, bo – i tutaj flashback do 1975 – jako dziecko spotkał rzekomego nieboszczyka.

Zasadniczą grupę bohaterów tworzą: komisarz Zyga Maciejewski, jego narzeczona/żona pielęgniarka Róża Marczyńska, jego skrupulatny zastępca Eugeniusz Kraft oraz dwaj tajniacy, Zielny i Fałniewicz, ten pierwszy to lowelas, ten drugi z wojny bolszewickiej wyszedł jako impotent, co jest jego bolesną tajemnicą. Jest też trochę regularnie powracających postaci drugoplanowych, jak poeta i dziennikarz Trąbicz (luźno wzorowany na Czechowiczu).

Ze względu na te flashforwardy dostajemy pewien ogólny „story arc”. Niezależnie od tego, jak się skończy konkretne śledztwo w konkretnej książce – jesteśmy ciekawi, jak bohaterowie umrą. Kiedyś przecież i tak muszą!

Mogę chyba zdradzić, iż Maciejewski umrze w pierwszych dniach stanu wojennego, jako jeden z ostatnich z tej głównej ekipy. Podczas wojny kolaborował z Niemcami, potajemnie współpracując z AK. Torturowany przez UB na Zamku, w PRL wegetował głównie jako cieć, rencista i alkoholik.

Jako się rzekło, stereotypowy detektyw musi być Trunkowy. W przypadki Maciejewskiego to o tyle bardziej skomplikowane, iż pomógł Róży wyjść z morfinizmu.

To ładne z jego strony, ale wprowadziło fatalną dynamikę do ich związku. On ciągle (fałszywie) podejrzewa Różę, iż ta potajemnie bierze – a tymczasem około 1938 jego alkoholizm totalnie się już wymknął spod kontroli, chla już autodestrukcyjnie, do urwania filmu.

Więzienie było dla niego o tyle szczęściem w nieszczęściu, iż był to jednak rok detoksu. Nabrał też coś w rodzaju wdzięczności za to, iż udało mu się wyjść żywcem z tych wszystkich pułapek, które zastawił na niego pisarz. Podobno tej „wdzięczności za życie” uczą na mityngach AA.

Maciejewski oczywiście nie przeszedł żadnej terapii, tak jak całe polskie społeczeństwo, straumatyzowane wojną, okupacją i stalinizmem. Do jakiego stopnia dziedziczymy ich traumę jako ich wnuki?

Zaspojluję, iż Maciejewski pod koniec okupacji spłodził syna, a Róży udało się go urodzić i przeżyć. Ten syn zaś z kolei ma dwie córki.
Jestem w wieku tej starszej, a Marcin Wroński w wieku tej młodszej. Flashforwardy z czasów, w których te wnuczki już są dorosłe (najdalszy sięga chyba do roku 2008!) pomagają współczesnemu czytelnikowi zakorzenić siebie w świecie tych powieści.

Z jakością „BUM!” bywa tu różnie. Może nigdy nie jest to aż non sequitur, ale parę razy jesteśmy niepokojąco blisko deus ex machina, gdy Maciejewskiemu w śledztwie pomaga nasz ulubiony Niezwykły Zbieg Okoliczności.

Za to „woda”… mój Boże, jest wspaniała! Wroński pisze bardzo zmysłowo, wprost czujemy smaki i zapachy. Co bywa nieprzyjemne gdy natrafiamy na jakieś zwłoki w gnojówce, ale rekompensuje nam to współodczuwanie przyjemnościom odczuwanym przez Zygę, gdy ten wcina jakieś swoje ulubione zakąski, popijając piwem i/lub monopolką (w pewnym momencie zwykłe jasne pełne jest już dla niego za słabe, zaczyna je sobie wzmacniać wódką).

Historia Lublina pokazana tu jest nie jak owad zamknięty w bursztynie, tylko – dzięki flashforwardom i flashbackom – możemy zobaczyć portrety tej samej ulicy na przestrzeni 100 lat. Ten dzisiejszy Lublin, pełen wspaniałych knajp i odpicowanych zabytków, kryje przecież pod swoim brukiem wspomnienia z czasów, gdy dane miejsce wyglądało inaczej. Czasem lepiej, czasem gorzej.

Wroński nie stroni od polityki. Jego bohater był wychowany w tradycji PPS, wierzy więc w jagiellońskie multi-kulti i jest cięty na bogaczy i arystokratów.

Opowiada się za tolerancją wobec Żydów i Ukraińców i wkurza go to, iż sanacyjna Polska ewoluuje w innym kierunku. Oczywiście, jeszcze bardziej nie podoba mu się to, co przyszło w 1945.

Wroński pokazuje nam jego oczami różne kontrowersyjne i czasem makabryczne motywy z historii lubelszczyzny – getto lubelskie z postaciami takimi jak Szama Grajer, burzenie ukraińskich cerkwi przed wojną, żołnierzy wyklętych i ich antysemityzm, reakcyjne korzenie KUL (skądinąd Alma Mater autora), kresowych arystokratów zachowujących się jakby byli ponad prawem. Jego PPS-owski punkt widzenia jest strawny dla współczesnego czytelnika (to byłoby nieznośne, gdyby Maciejewski był endekiem i POPIERAŁ prześladowanie Ukraińców!).

Poza słusznym światopoglądem, komisarz ma jednak spojrzenie na świat nieodwracalnie skażone tym, czego się na służbie naoglądał. Stąd metafory w rodzaju „to była piękna, ciepła, majowa noc – idealna na czyny nierządne albo wymuszenia rozbójnicze”.

I jak tu nie chlać?

Idź do oryginalnego materiału