Queerum of Solace

filmweb.pl 2 tygodni temu
"Everyone is gay", śpiewał Kurt Cobain w piosence "All Apologies", której coverowa wersja otwiera nowy film Luki Guadagnina. "You’re not queer", mówi chwilę potem główny bohater, William Lee (Daniel Craig), do podrywanego przez siebie chłopaka. W toku seansu sam jednak kilkakrotnie powtórzy o sobie, iż nie jest "queer". Większość czasu ekranowego spędzi zaś, próbując ustalić, jak bardzo "queer" jest młody Eugene Allerton (Drew Starkey), który wpadł mu w oko. Znajomy skomentował, iż "Queer" jest dobrym pretekstem do tzw. drinking game, w którym bierzesz łyka za każdym razem, gdy z ekranu pada tytułowe słowo (powieść Williama S. Burroughsa po polsku wydano jako "Pedała" i może trzeba by się trzymać tego słowa). Co to znaczy być gejem, queerem, homoseksualistą, pedałem? Guadagnino pyta – i po raz kolejny w swojej filmografii eksploruje seksualność nie jako monolit, tylko jako spektrum. Gorzej, iż jego nowy projekt też fluktuuje sobie w spektrum: gdzieś w pół drogi między dobrym filmem a niedobrym.

Film Crit Hulk bardzo trafnie określił styl Guadagnina jako "pijany kinem". Faktycznie: włoski reżyser pracuje tak, jakby uderzył mu do głowy bogaty potencjał X muzy. Z entuzjazmem próbuje więc kolejnych smaków z palety możliwości, czasem na wariata, aż do przesytu. Jasne, zdarza mu się chybiać, ale ryzyko się opłaca, bo skutkuje żywą, rozwibrowaną filmografią. W "Queerze" Guadagnino jest już nie tyle pijany, co wręcz naćpany kinem. Niby pasuje: w końcu to ekranizacja Burroughsa. Włoch podejmuje po prostu rękawicę, jaką rzucił David Cronenberg w swojej odlotowej ekranizacji "Nagiego lunchu" (1991). Szkopuł w tym, iż artystyczne emploi Burroughsa i Guadagnina trochę wchodzą sobie nawzajem w drogę.

"Queer" z grubsza trzyma się fabularnego szkieletu króciutkiej powieści Burroughsa. Śledzimy wzloty i upadki burzliwej relacji między Lee a Allertonem: panowie poznają się w Meksyku, nawiązują przyjaźń, potem romans, a potem wybierają się wspólnie do Ameryki Południowej w poszukiwaniu rdzennego narkotyku znanego jako yage. Guadagnino nie poprzestaje jednak na tym i podpina się pod szerszy kontekst zjawiska pod tytułem "Burroughs". Już czołówka filmu stanowi swoisty remanent rekwizytorni amerykańskiego pisarza: jest stonoga, jest maszyna do pisania, jest pistolet – i tak dalej. choćby piosenki Nirvany (w filmie rozbrzmiewa jeszcze "Come As You Are") są poniekąd na miejscu: w końcu Burroughs i Cobain nagrali kiedyś razem eksperymentalną EP-kę. Im dalej w film, tym robi się narkotyczniej i burroughsowniej.

Nie brakuje tu więc atrakcjonów serwowanych przez "naćpanego kinem" (i Burroughsem) reżysera. William głaszczący Eugene’a niewidzialną ręką. Lynchowska sekwencja hotelowej schadzki rymująca się z seansem "Orfeusza" (1950) Jeana Cocteau. Wypluwanie serc i psychodeliczne odloty w amazońskiej puszczy. David Lowery i Lisandro Alonso w epizodycznych rolach. Lee, który zostaje wystrzelony w kosmos i ląduje na Ziemi kilka lat później. Piosenki Prince’a. Wrzuć wszystko do garnka, zamieszaj, podaj na (nagi) lunch.

Najbardziej smakowicie wypada scena pierwszego erotycznego zbliżenia między Lee a Allertonem. Guadagnino poprzedza ją sekwencją nerwowych podchodów, koncertowo rozegranych przez Craiga w szeregu zawahań i falstartów. A kiedy wreszcie rusza adekwatna "akcja", reżyser serwuje długi mastershot, trochę w stylu ujęć kłótni między bohaterami niedawnego "Challengers" (2024). Dla smaku przeplata go jeszcze pysznymi przebitkami na zmysłowe detale: tu porzucone w pościeli okulary, tam dymiący papieros na parapecie. Podobnie jak w poprzednim filmie Guadagnina kluczową rolę gra tu muzyka. Za ścieżkę dźwiękową raz jeszcze odpowiadają Trent Reznor i Atticus Ross, którzy tym razem postawili na minimalistyczny orkiestrowy patos. Im bliżej orgazmu, tym bardziej akompaniament narasta: liryczne akordy stopniowo ustępują rytmowi jakby pędzącego pociągu (jest choćby syntezatorowy gwizd), a nam wręcz udziela się gorączka i uniesienie bohaterów. Ale spokojnie, wraca też (na chwilę) dzikie techno z "Challengers", dość nieoczekiwanie ilustrujące sekwencję przedzierania się przez amazońską puszczę.

Jest gorący seks, są tropiki, a jednak największy problem "Queera" polega na tym, iż nie udaje się tu utrzymać wysokiej temperatury emocjonalnej. Trochę dziwne, bo seksualność przefiltrowana przez literaturę stanowi klasyczny Guadaninizm. A jednak to właśnie sążniste, hiperelokwentne, literackie dialogi Williama Lee niefortunnie studzą i spowalniają film. Bohater gada, a my się wyłączamy – albo wręcz nudzimy.

Żeby nie było: wina nie leży po stronie Craiga, który, świadom, iż wielu wciąż widzi w nim Jamesa Bonda, po raz kolejny pięknie sobie tę gębę odlepia. Był już "Bondem" mięciutkim ("Dziewczyna z tatuażem"). Był "Bondem" ciamajdowatym i dyskretnie przegiętym ("Na noże" i – zwłaszcza – "Glass Onion"). Pora na "Bonda" przegiętego w pełni. Lee oczywiście stara się trzymać fason, za pazuchą nosi pistolet w kaburze i choćby jego elokwentne wodolejstwo jest elementem pozy maczo. Cały trik roli Craiga polega jednak na ujawnianiu dyskretnych pęknięć w tej fasadzie. Gdyby nie było to smutne, byłoby zabawne: William Lee stara się unikać kompromitacji, a jednak popędy wciąż (sic) wpędzają go w zawstydzające sytuacje. Czy nie dlatego właśnie szuka narkotykowego świętego Graala? Yage jest szansą na rozluźnienie, bo rzekomo daje moc telepatii. Czytając w myślach, bohater mógłby wreszcie zdobyć swoją "quantum of solace", odrobinę ukojenia, i rozwiać wątpliwość, który z pożądanych przez niego młodzieńców jest bądź nie jest "queerem".

Karuzelę relacji Lee z Allertonem napędza przecież ambiwalencja i niedopowiedzenie. To dlatego przewaga w ich miłosnych zapasach jest przechodnia: na górze stoi raz jeden, raz drugi; raz jeden, raz drugi wypiera się queerostwa. Poniekąd dostajemy tu rewers "Call Me By Your Name", bo adorowany przez starszego geja młodzieniec nie jest tym razem podmiotem, ale przedmiotem pożądania (również w oku kamery). Allerton to oczywiście dorosły mężczyzna, ale jego relacji z Williamem wcale nie tak daleko również do "Lolity". jeżeli się nie mylę, okładka książki Nabokova miga choćby w czołówce.

O ironio: podobnie napięta, toksyczna relacja zawiązuje się między Guadagninem a Burroughsem. I tu leży chyba prawdziwe źródło "Queerowego" niespełnienia: dwaj artyści są po prostu średnio kompatybilni. Gorzej – wyzwalają w sobie nawzajem to, co najgorsze. Burroughs nie jest pisarzem emocji (zwłaszcza starczych sentymentów), tylko intelektu (nawet jeżeli zjaranego), stępia więc pazurki reżysera tam, gdzie są najostrzejsze. W zamian daje mu zaś pretekst do silniejszych niż zwykle stylistycznych wymachów. Te raz się udają (patrz wyżej), raz nie. Ale bez emocjonalnej podpałki jedynie chwilami mogą zabłysnąć prawdziwie żywym ogniem.

Scenarzysta Justin Kuritzkes, który w "Challengers" tak sprawnie rozpisał trójkąt miłosny na schemacie meczu tenisowego, tym razem niestety nie pomaga. Jego tekst nominalnie dzieli się na rozdziały, teoretycznie ma więc przejrzystą strukturę, wyznaczaną przez kolejne etapy związku Lee z Allertonem. To jednak związek tak chimeryczny, iż trudno znaleźć w nim przyczynowo-skutkową logikę – a co dopiero sensowną dramaturgię. Kolejne sceny nie tyle wynikają ze scen poprzednich, co im zaprzeczają. W efekcie film zatacza się w szarpanym rytmie dysfunkcyjnej relacji: krok w przód, dwa kroki w tył. I choćby jeżeli jest to a) zgodne z powieścią Burroughsa i b) zgodne z naturą toksycznych relacji, to jest też c) męczące w odbiorze. Naga prawda: "Nagi lunch" był lepszy.
Idź do oryginalnego materiału