Wydawało się, iż po ostatnim "Pitbullu" (2021) – gdzie Gebels (Andrzej Grabowski) zmienia się w kogoś w rodzaju świeckiego Jehowy, zsyłającego współczesne odpowiedniki egipskich plag na gangusa o wyjątkowo zatwardziałym sercu – Patrykowi Vedze trudno będzie nakręcić coś podobnie dziwnego. Na tle "Putina" "Pitbull" sprzed czterech lat jest jednak filmem wyjątkowo mocno trzymającym się ziemi. "Putin" Vegi nie jest bowiem kinem politycznym, ale apokaliptycznym. Mówi nie tyle o najnowszej historii Rosji, co o końcu czasów i roli osobowego, nadprzyrodzonego zła w historii; czy mówiąc wprost: diabła.
Putinowi na jego drodze na szczyty władzy dosłownie towarzyszą w filmie biesy. Jeden z nich przybiera postać zmarłego w dzieciństwie przyjaciela rosyjskiego polityka. Ta diabelska figura "inscenizuje" szczęśliwe zbiegi okoliczności, dzięki którym Putin pnie się na szczyt. Podpowiada mu, co ma robić w chwilach decydujących o jego politycznej przyszłości. Podpowiada choćby kwestie, jakie wypowiada rosyjski polityk.
Im bliżej współczesności, tym rzadziej Putin sam zabiera głos, tym bardziej staje się marionetką w rękach diabelskich sił, naczyniem, przez które w świat wlewa się zło. A jednocześnie miota się, próbuje rwać piekielne więzy, walczy o ocalenie swojej duszy. Ostatecznie film zupełnie serio stawia pytanie "czy Putin może być zbawiony?", a obok diabła pojawia się chrystusowa figura.
Wszystko to jak zwykle u Vegi jest narracyjnie chaotyczne i poszatkowane. Montażem rządzi zasada kumulowania sensacji i okropieństw. Przy tym zwyczajowy styl Vegi ulega tu czemuś w rodzaju psychodeliczno-onirycznego odkształcenia. Mamy wiele ujęć z żabiej perspektywy i inne deformacje kadru, kamerę patrzącą na akcję z pozaludzkiej punktu widzenia, poetykę sennego koszmaru, sceny wizyjne, wyprawy w rejony kojarzące się z surrealizmem.
Czarno-biała sekwencja w zonie powstałej po wybuchu w Czarnobylu wygląda, jakby Vega chciał stanąć w szranki ze "Stalkerem" albo ósmym odcinkiem trzeciego sezonu "Twin Peaks" – gdzie akcje serialu nagle się urywa, a widz zostaje skonfrontowany z czystym filmowym koszmarem, hipnotyzująco pięknym w swojej nieprzejrzystości. Niestety, tam gdzie Tarkowski i Lynch osiągają genialne efekty, Vedze wychodzi to, co zwykle. Całość wygląda tak, jakby ktoś dał sztucznej inteligencji zadanie: pokaż mi, jak wyglądałby film Vegi o Putinie, gdyby był tripem po ayahuasce.
W tym wszystkim ginie zupełnie historia Rosji ostatnich kilkudziesięciu lat: rozpad Związku Radzieckiego, bandyckie i chaotyczne – a przy tym przynoszące wolność, jaką Rosja znała wcześniej tylko w okresie między rewolucją 1905 roku a pierwszą wojną światową – lata 90. czy sam putinizm jako system wykuwający się w ciągu ćwierćwiecza władzy rosyjskiego prezydenta. Rosja zostaje zredukowana do kilku stereotypów: dzieci pijące wódkę na ulicach Leningradu, wyglądającego jakby panowała tam wieczna zima; pijany Jelcyn przysypiający na podłodze swojego gabinetu; ropuchowaci oligarchowie rozkradający kraj objadający się kawiorem w towarzystwie pięknych kobiet. Rosyjskie społeczeństwo okazuje się zaś całkowicie bezradne i bierne wobec uskutecznianej przez diabelskie siły, wprowadzanej w życie przez Putina i jego otoczenie intrygi.
Żeby była jasność: nie bronię Vedze patrzenia na Putina i najnowszą historię Rosji z religijnej perspektywy, choć wyjaśnianie współczesnej sytuacji tego kraju przez działanie diabelskich sił od początku budzi mój najgłębszy sceptycyzm. Problem w tym, iż Vedze wychodzi z tego religijny kicz, przy którym choćby "Pasja" Mela Gibsona może uchodzić za przykład wielkiej duchowej i artystycznej kultury. Ostatecznie "Putin", zamiast uprawomocniać religijne spojrzenie na najnowszą historię, ośmiesza ją – chyba nie o to reżyserowi chodziło.
Putinowi na jego drodze na szczyty władzy dosłownie towarzyszą w filmie biesy. Jeden z nich przybiera postać zmarłego w dzieciństwie przyjaciela rosyjskiego polityka. Ta diabelska figura "inscenizuje" szczęśliwe zbiegi okoliczności, dzięki którym Putin pnie się na szczyt. Podpowiada mu, co ma robić w chwilach decydujących o jego politycznej przyszłości. Podpowiada choćby kwestie, jakie wypowiada rosyjski polityk.
Im bliżej współczesności, tym rzadziej Putin sam zabiera głos, tym bardziej staje się marionetką w rękach diabelskich sił, naczyniem, przez które w świat wlewa się zło. A jednocześnie miota się, próbuje rwać piekielne więzy, walczy o ocalenie swojej duszy. Ostatecznie film zupełnie serio stawia pytanie "czy Putin może być zbawiony?", a obok diabła pojawia się chrystusowa figura.
Wszystko to jak zwykle u Vegi jest narracyjnie chaotyczne i poszatkowane. Montażem rządzi zasada kumulowania sensacji i okropieństw. Przy tym zwyczajowy styl Vegi ulega tu czemuś w rodzaju psychodeliczno-onirycznego odkształcenia. Mamy wiele ujęć z żabiej perspektywy i inne deformacje kadru, kamerę patrzącą na akcję z pozaludzkiej punktu widzenia, poetykę sennego koszmaru, sceny wizyjne, wyprawy w rejony kojarzące się z surrealizmem.
Czarno-biała sekwencja w zonie powstałej po wybuchu w Czarnobylu wygląda, jakby Vega chciał stanąć w szranki ze "Stalkerem" albo ósmym odcinkiem trzeciego sezonu "Twin Peaks" – gdzie akcje serialu nagle się urywa, a widz zostaje skonfrontowany z czystym filmowym koszmarem, hipnotyzująco pięknym w swojej nieprzejrzystości. Niestety, tam gdzie Tarkowski i Lynch osiągają genialne efekty, Vedze wychodzi to, co zwykle. Całość wygląda tak, jakby ktoś dał sztucznej inteligencji zadanie: pokaż mi, jak wyglądałby film Vegi o Putinie, gdyby był tripem po ayahuasce.
W tym wszystkim ginie zupełnie historia Rosji ostatnich kilkudziesięciu lat: rozpad Związku Radzieckiego, bandyckie i chaotyczne – a przy tym przynoszące wolność, jaką Rosja znała wcześniej tylko w okresie między rewolucją 1905 roku a pierwszą wojną światową – lata 90. czy sam putinizm jako system wykuwający się w ciągu ćwierćwiecza władzy rosyjskiego prezydenta. Rosja zostaje zredukowana do kilku stereotypów: dzieci pijące wódkę na ulicach Leningradu, wyglądającego jakby panowała tam wieczna zima; pijany Jelcyn przysypiający na podłodze swojego gabinetu; ropuchowaci oligarchowie rozkradający kraj objadający się kawiorem w towarzystwie pięknych kobiet. Rosyjskie społeczeństwo okazuje się zaś całkowicie bezradne i bierne wobec uskutecznianej przez diabelskie siły, wprowadzanej w życie przez Putina i jego otoczenie intrygi.
Żeby była jasność: nie bronię Vedze patrzenia na Putina i najnowszą historię Rosji z religijnej perspektywy, choć wyjaśnianie współczesnej sytuacji tego kraju przez działanie diabelskich sił od początku budzi mój najgłębszy sceptycyzm. Problem w tym, iż Vedze wychodzi z tego religijny kicz, przy którym choćby "Pasja" Mela Gibsona może uchodzić za przykład wielkiej duchowej i artystycznej kultury. Ostatecznie "Putin", zamiast uprawomocniać religijne spojrzenie na najnowszą historię, ośmiesza ją – chyba nie o to reżyserowi chodziło.