Absurd, dramat, czarny humor i Patricia Arquette w roli głównej. Czy efekt jest intrygujący na tyle, żeby dać „Pustyni wysokich lotów” szansę?
Gdy punktem wyjścia serialu jest śmierć matki głównej bohaterki, z którą ta była mocno zżyta, można mieć pewne oczekiwania wobec tego, co zobaczymy dalej. Zależnie od twórczego podejścia możemy obejrzeć na przykład ciężką historię żałoby lub pełną nadziei opowieść o spoglądaniu przed siebie. „Pustynia wysokich lotów” (z wielu dziwnych tłumaczeń tytułów, ten powstały z oryginalnego „High Desert” to chyba największy potworek) ma w sobie odrobinę jednego i drugiego, ale zarazem szuka dla siebie trzeciej drogi – z jakim skutkiem?
Pustynia wysokich lotów – o czym jest serial Apple TV+?
Udzielenie odpowiedzi na to pytanie jest o tyle trudne, iż po obejrzeniu trzech pierwszych odcinków serialu (są już dostępne na Apple TV+) nie odniosłem wrażenia, bym szczególnie zbliżył się do odkrycia, z czym adekwatnie mam do czynienia. I to pomimo tego, iż fabularnie rzecz nie jest przesadnie skomplikowana, skupiając się na tym, jak Peggy (Patricia Arquette, „Rozdzielenie”, „Ucieczka z Dannemory”) radzi sobie po śmierci matki (Bernadette Peters, „Mozart in the Jungle”). A adekwatnie jak sobie nie radzi, bo od początku widzimy, iż bohaterce daleko do stabilizacji osobistej, zawodowej, psychicznej i każdej innej.
Od czego tu zacząć? Peggy ma niebyt poważną pracę w parku rozrywki, młodsze rodzeństwo naciskające na nią, żeby wreszcie zrobiła coś ze swoim życiem (i opuściła rodzinny dom), a także permanentne problemy z narkotykami. Do tego dochodzi mąż (Matt Dillon, „Miasteczko Wayward Pines”) i nieobecny syn. Rozwiązaniem na to wszystko ma być nowe zajęcie, gdy zainspirowana problemami przyjaciółki kobieta stwierdza, iż będzie świetną… prywatną detektywką. Bo w sumie czemu nie? W końcu życie Peggy to już teraz tak potężny chaos, iż dodanie do niego porwań, napadów i kradzieży wiele nie zmieni.
Jeżeli brzmi to wam dziwacznie, to tylko poczekajcie, aż zobaczycie, jak serialowe wątki wypadają w rzeczywistości. Mówiąc oględnie, doszukiwanie się w nich sensu jest póki co mocno karkołomnym zadaniem. Bardziej wskazaną reakcją na początku przygody z serialem wydaje się po prostu płynąć z prądem i sprawdzać od czasu do czasu, dokąd nas znosi. Bo czy zmierzamy w jakimś kierunku, czy tylko bezwładnie dryfujemy, powiedzieć na razie nie sposób.
Pustynia wysokich lotów nie pokazała, czym chce być
Takie podejście ma rzecz jasna swoje wady i zalety. Z jednej strony, na pewno nie można narzekać na brak atrakcji, bo tych jest całe mnóstwo. Począwszy od samozwańczego guru imieniem Bob (Rupert Friend, „Homeland”), odciętego sutka i kradzionego Picassa, a skończywszy na tandetnych przedstawieniach rodem z Dzikiego Zachodu. Z drugiej, istnieje spore ryzyko, iż wylewający się z ekranu falami absurd gwałtownie stanie się dla was męczący, błagając o choćby delikatne uziemienie. Na ten moment serial nie jest nim jednak ani trochę zainteresowany, a biorąc pod uwagę, iż jesteśmy już prawie w połowie (cały sezon ma liczyć osiem odcinków), część widzów może się od „Pustyni wysokich lotów” już na początku zwyczajnie odbić.
A co z tymi, których dziwaczność tej historii nie odstraszy? Na pewno będą się nieźle bawić już tylko oglądając Patricię Arquette, która uczyniła z nieprzewidywalności swojej bohaterki atut, nie popadając przy tym w irytującą przesadę – ani w komediowym, ani w bardziej dramatycznym wydaniu. Inna sprawa, iż choć Peggy w serialu pełno, jak dotąd kilka było okazji ujrzenia jej przyziemnego oblicza (a już zwłaszcza tego związanego z matką, której to relacji możemy się głównie domyślać). Przez to z kolei trudno na razie mówić o szczególnej więzi widza z postacią, skoro wszystko działa raczej na zasadzie ekscentrycznej ciekawostki. Albo ją niemal w ciemno kupujemy, albo gwałtownie odrzucamy.
Pustynia wysokich lotów – czy warto oglądać serial?
Podstawowy problem polega jednak na tym, iż pierwsze odcinki serialu nie dają choćby najdrobniejszej wskazówki ku temu, czego spodziewać się dalej, a tym samym, czy warto się w tę zabawę angażować. I nie chodzi choćby o to, czy już nadmiernie wypchana fabuła znajdzie ujście dla wszystkich poruszonych wątków, ale o zwykłe określenie, co my adekwatnie oglądamy. Bo tutejsza mieszanka komedii i dramatu bywa wprawdzie wybuchowa, ale częściej okazuje się jałowa, sprawiając wrażenie szalonej zabawy, w której brakuje jednak autentycznych emocji.
To już natomiast spory kłopot, z którym do tej pory stojące za serialem twórczynie i scenarzystki Nancy Fichman („Grace i Frankie”), Katie Ford („Miss Agent”) i Jennifer Hoppe („Siostra Jackie”) sobie nie poradziły. Bo cóż z tego, iż Patricia Arquette robi co może, byśmy dostrzegli człowieczeństwo w emocjonalnym rozchwianiu Peggy, skoro tego potencjału nie wykorzystują ani scenariusz, ani reżyser Jay Roach („Poznaj moich rodziców”), skupiający się bardziej na tym, żeby akcja pędziła naprzód w stałym tempie.
Jasne, to wciąż sprawia, iż rozrywka gwarantowana przez „Pustynię wysokich lotów” jest co najmniej przyzwoita, ale też nie gwarantuje w tej chwili wrażeń większych niż powierzchowne. Opakowanych w zgrabną formę i nieprzewidywalną treść, jednak (jeszcze?) niedających się zapamiętać z czegoś więcej niż przewodnia niedorzeczność, by nie powiedzieć głupota. Wracając do zadanego na wstępie pytania: czy w takim razie wystarcza to, żeby dać serialowi szansę? Z czystej ciekawości – tak. Jednakże z podkreśleniem, iż konkretnych i obiektywnych argumentów płynących z premierowych odcinków nie ma mimo wszystko za wiele.